Trwał jesienny bal. Dokładnie był to już ranek następnego dnia.
Terror tamtej nocy trwał tak długo, że nie zwróciliśmy na to uwagi. Promienie
słońca zaczęły wpadać przez okno hali sportowej. Natomiast przez przeciwległe
okno ujrzałem zachodzący księżyc w pełni. W tamtym momencie były w jednej linii
jakby patrzyły sobie w oczy. „ Gdy słońce i księżyc spojrzą sobie w oczy,
zatrute mrokiem serce zostanie oczyszczone pocałunkiem prawdziwej miłości…”
przypomniałem sobie te słowa. Od razu wiedziałem, co stanie się za chwilę.
Próbowałem go zatrzymać, lecz było już za późno.
Pocałował ją… Naprawdę to zrobił, mimo że wiedział, co się później
stanie. Z jej oczu w kolorze śliwek zaczęły spływać łzy. Równocześnie zostało
uwolnione coś na kształt ogromnej fali magicznej. Poczułem wtedy jakby
wszystkie moje rany zagoiły się w ułamku sekundy. Paradoksalnie siostry Jui
były zupełnie bezsilne. Wręcz zaczęły się jakby roztapiać, po czym została z
nich tylko mokra plama. Kiedy elfica puściła Vincenta z uścisku, padł
bezwładnie na ziemię. Natychmiast do niego podbiegłem. Miałem nadzieję, że
jeszcze nie jest za późno. Był nieprzytomny, ale wciąż żył resztkami swoich
sił. Arti wytłumaczył wszystkim, że Vinci to przewidział. Byli na nas trochę
wściekli za to, że nic im nie powiedzieliśmy, lecz najważniejsze było wtedy
jego życie. Pani dyrektor powiedziała nam, że do uratowania mojego kuzyna
potrzebne są dwie rzeczy: łzy elfa, których mieliśmy wtedy pod dostatkiem, gdyż
Jua płakała już od dobrych kilku minut. Drugą rzeczą potrzebną do „leku” były
kwiaty Doqus, które rosną tylko w jednym miejscu na świecie – Górze Prawdy. Te
słowa wzbudziły lęk wśród wszystkich tam obecnych, lecz nie wiedziałem
dlaczego. Nie mogłem wtedy powstrzymać swoich łez. Istniała jeszcze nadzieja. Była niewielka, jednak trzymałem się jej z
całych sił. Natychmiast ruszyłem zdobyć tę rzadką roślinę. Nie mam pojęcia czy
to był tylko zwykły zbieg okoliczności, ale na górę prowadziła prosta
oznakowana droga. Dlaczego wszyscy się jej lękają? Nie wiedziałem. W pewnym momencie
na ścieżce stanął pewien mężczyzna. Ubrany był wyłącznie w turban i spodnie. Miał
ciemną karnację i długą czarną brodę. Wyglądało jakby się mnie spodziewał.
- Czarodzieju, jesteś pewien, że chcesz iść dalej? – odparł groźnie.
- Tak. – odpowiedziałem z największym przekonaniem. – Na szczycie
tej góry jest to, czego potrzebuję.
- Musisz być niewiarygodnie odważny albo niewiarygodnie głupi… -
zaśmiał się. – Muszę cię jednak ostrzec. Jeśli pójdziesz choćby krok naprzód,
zostanie ci odebrana moc i możesz ją odzyskać tylko, kiedy przejdziesz moje
próby. Inaczej stracisz ją bezpowrotnie.
- Na pewno przejdę te próby! Muszę to zrobić! – okazałem swoją
wolę walki. – Jednak, jeśli nie udałoby mi się, mogę mieć do ciebie dwie
prośby?
- Tak. W końcu jestem dżinem. – uśmiechnął się.- Dawno nikt nie
miał do mnie życzeń. Co takiego byś chciał? Spełnię je tylko w wypadku, w
którym nie podołasz zadaniom.
- Mógłbyś uratować życie mojego kuzyna i oddać mu moją moc? To jedyne,
czego chciałbym w wypadku klęski.
-Jak chcesz… - powiedział, po czym zniknął.
Ruszyłem
przed siebie. Dżin miał rację. Po pierwszym kroku poczułem, że cała magia
zniknęła. Moje włosy znów przybrały kruczoczarną barwę. Nie czułem się tak od
bardzo dawna. W moim sercu obudziła się pewna nostalgia za swoim dawnym,
zwyczajnym życiem. Odrobinę za tym tęskniłem, a w szczególności za ojcem. Jakby
na zawołanie pojawił się dżin, który pokazał mi wizję świata, w którym mój
ojciec wciąż żyje.
- Jeśli teraz zawrócisz,
sprawię, żeby twój ukochany ojciec powrócił do życia… - przekonywał mnie.
- Nie mogę tego zrobić! –
oznajmiłem. – Jeśli teraz bym się poddał nie mógłbym mu spojrzeć w oczy. Poza
tym… jeszcze mu nie wybaczyłem
- To twoja decyzja… - Powiedział
z uśmiechem, kiedy ponownie rozpływał się w powietrzu.
Ruszyłem w
dalszą drogę. Byłem już tak wysoko, że ziemię pokrywał już śnieg. Przywykłem już
do mrozu, więc nie robiło to na mnie większego wrażenia. Kiedy dostrzegłem już
szczyt drogę znów zagrodził mi strażnik tej góry. Tym razem zaproponował mi ogromną sławę i bogactwo.
Jednak, czym byłyby one ze świadomości przegranej z jakimś dżinem? Niczym…,
więc kolejny raz mu odmówiłem. Będąc już na szczycie zauważyłem kwiaty rosnące wokół
jednej ze skał. Domyśliłem się, ze to właśnie ich szukałem, lecz została przede
mną jeszcze jedna próba.
- Jeśli teraz się poddasz,
sprawię, iż nigdy niemiałbyś swoich mocy i żył jak zwyczajny nastolatek. Czyż nie
tego pragniesz? Cały świat zmieniłby się tak jakbyś nigdy jej nie miał.
Oczywiście zapomnisz o istnieniu magii i wszystkim, co z tym związane. –
powiedział próbując mnie złamać.
Ta
propozycja brzmiała bardzo kusząco. Naprawdę zamachałem się czy jej nie
przyjąć. Decyzja była bardzo trudna, więc zastanowiłem się i odpowiedziałem:
- Muszę odmówić. Świat by tego
nie przeżył. Naprawdę tęsknię za
normalnością, ale za nic nie oddałbym czasu spędzonego z moimi przyjaciółmi w
szkole. Dowiedziałem się naprawdę dużo o świecie, o mojej rodzinie a nawet o
mnie samym. Poza tym jak miałbym się poddać widząc już cel mojej wędrówki.
- Jesteś tego pewien? – odrzekł lekko
zawiedziony. – Proszę, eliksir jest twój…
- Jaki eliksir? – zapytałem. –
Przyszedłem tu po tamte kwiaty.
Dżin powiedział
mi, że gdybym powiedział mu to wcześniej, nie musiałbym przechodzić tych prób.
One były po to, żeby eliksir zapomnienia nie trafił w niepowołane ręce. Specyfik ten znajdował się na tej samej
skale, pod którą rosły kwiaty. Nie potrzebowałem go, więc zająłem się zrywaniem
kwiatów.
Nagle zaczął wiać niesamowicie silny wiatr. Porwał mi z rąk wszystkie rośliny. Pobiegłem, próbując je złapać. Nagle oberwałem czymś w głowę…
CIĄG DALSZY NASTĄPI...
Uczę się rysować :)
Pocałunek Vincenta i Jui
Pocałunek Vincenta i Jui
(tak wiem, zapomniałam o uszach)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz