piątek, 20 listopada 2015

Rozdział 32 "Próba Zająca"

               Impreza rodziny Deserthare trwała w najlepsze. Indianie rozmawiali, tańczyli i opowiadali sobie wzajemnie różne historie. Jua też się w to włączyła. Opowiadała wszystkie swoje przygody, jakie przeżyła przed wiekami. Tymczasem bliźniaki i ja siedzieliśmy gdzieś w cieniu. Obserwując wszystko z pewnej odległości. Moi towarzysze mieli wtedy mniej entuzjazmu niż w czasie podróży. Ich zapał przepadł gdzieś w tym upale.
                Późnym popołudniem wszyscy zebrali się przy rozpalonym, ogromnym ogniskiem. Wyglądało to na jakąś specjalną, rodzinną tradycją. Wraz z Juą trzymaliśmy się trochę na uboczu. W pewnym momencie kobieta w czarnych, prostych włosach (zresztą jak większość członków tej rodziny) podeszła bliżej ognia i odwróciła się w stronę tłumu.
                - Chciałabym coś ogłosić! – odezwała się melodyjnym głosem. – Ja i Lucjan zamierzamy się pobrać!
                - Wspaniale mamo. – pogratulowała jej Lili. Nie wiedziałem wcześniej, że tamta kobieta to ich matka.
                - Gratulujemy, ale pora przejść do najważniejszej części. –przerwała jej szorstko najstarsza z rodu. – Pora wybrać śmiałka, który podda się próbie Zająca!

Po tych słowach płomienie zaczęły szaleć. Z paleniska wyleciały dwa skrawki papieru, lecz nikt ich tam nie wkładał. Powiedzieli mi, że to rodzaj jakiegoś zaklęcia. Wszyscy byli zdziwieni tym, że były dwa skrawki papieru, ponieważ zawsze i niezmiennie od wieków był tylko jeden wybraniec i na tej kartce zapisane jego było imię. Wiatr delikatnie prowadził je w stronę głowy rodziny. Staruszka chwyciła kawałki w rękę i przeczytała imiona wybranych w tym roku: „Lili” i „Bazyl”. Moi przyjaciele zostali wybrani, po raz pierwszy dwie osoby. przypadek, że to bliźnięta? A może nie?
 - Kto mógłby zdać próbę zająca jak nie nasz z... - próbowałem powiedzieć zajączek, ale Lili przerwała mi zakrywając usta.
- nie chcę żeby wiedzieli, kim jestem. -szepnęła groźnie. - Tak samo Bazyl nie ma ochoty mówić im o swojej klątwie.
Lili mówiła tak poważnie, że nie miałem odwagi się jej sprzeciwić. Widocznie mieli swoje powody. Bliźniaki stanęły tuż przed bramą cmentarza. Popatrzyli na siebie i weszli do środka. Gdy to zrobili cały cmentarz momentalnie został otoczony przez jakąś zielonkawą, magiczną kopułę. Nikt nie mógł wejść do środka. Czekając na przyjaciół zauważyłem, że rodzice tej dwójki są strasznie nerwowi.
                - Dlaczego państwo tak się denerwują? – zapytała w pewnym momencie Jua.
                - Dopiero od niedawna byliśmy rodziną w komplecie… - mówiła ze łzami w oczach. – a teraz… teraz to może się skończyć.
                - Co pani mówi? – zapytałem ożywiony.
                -No tak, wy nie wiecie. – powiedziała ocierając łzy. – Próba odbywa się raz do roku. Za każdym razem podchodzi do niej inny członek naszej rodziny. Co roku zadanie kończy się porażką, znajdujemy tylko ciało śmiałka. Teraz ich kolej… - wybuchła straszliwym płaczem.
                - Ale… to… koniec? - wymamrotała Jua. – Naprawdę tak ma się to skończyć? Najpierw Mikołaj… a teraz oni.
                - Nie mogę na to pozwolić!  ON nie wybaczyłby mi tego! – oświadczyłem kierując się w stronę bariery.
                - Nie! Vincent! Nie możesz jej złamać! – powstrzymywała mnie elfka. – Coś może im się stać.
Moja dziewczyna wytłumaczyła mi, czym jest ta bariera. Jest to powłoka oddzielająca od czasu. Wszystko, co się za nią znajduje ma tam zupełnie inne poczucie czasu. Jeśli bym zakłócił jej działanie Lili i Bazyl mogliby bardzo ucierpieć. Wiązało się to z różnicą czasu, jego biegu w przestrzeni. Po chwili mnie olśniło. Czas! Jasne! Mogę tam wejść bez problemu, jeśli zatrzymam czas! Tak właśnie zrobiłem. Naciskając kamień na bransolecie „uruchomiłem” moc należącą niegdyś do Mikołaja. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą elfkę a ta zaciągnęła za sobą rodziców bliźniąt. Niezbyt mi się to podobało, ale cóż… stało się. Weszliśmy na cmentarzysko i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Wszędzie włóczyły się żywe trupy, prawdopodobnie poprzedni śmiałkowie. Atakowali oni Bazylego i Lili. Bez chwili zawahania korzystając ze zdolności kuzyna uwięziłem wszystkie zombie w bryłach lodu. Lili obejrzała się wtedy szybko, jakby zupełnie zapomniała, ze posiadam teraz JEGO moce. Jej wzrok jeszcze mnie w tym przekonywał. Patrzyła na mnie tym samym wzrokiem… tym samym, jakim patrzyła kiedyś na NIEGO.  Nagle znikąd pojawił się jakiś duch.
                - To znowu ty! – powiedziała zdenerwowana dziewczyna. – Co teraz chcesz na nas nasłać?!
                - Nic. Oni po prostu pozbywają się tych, którzy nie są godni mojego dziedzictwa. – odpowiedział z powagą.
Przez chwilę patrzyliśmy na niego w milczeniu. Był to duch starego Indianina. Mimo tego, ze jest duchem i to duchem jakiegoś starca, wyglądał jakby właśnie był w szczytowej formie. Miał mięśnie, których pozazdrościć mógłby mu nawet mój dziadek. Poza tym miał długie siwe włosy i brodę tego samego koloru. Chwilę milczenia przerwała Jua, która krzyknęła ucieszona:
                - Hariś! To naprawdę ty? Ile to już lat minęło?
                - Jua? Więc wciąż jesteś wśród żywych. Miło mi cię znów widzieć po tych czterystu latach… - odpowiedział z uśmiechem.
                - To wy się znacie? – zapytał Bazyl.
                - Przecież już wam o nim mówiłam. To pierwszy zajączek wielkanocny. – mówiła jakby to było takie oczywiste. – Harś, o co chodzi z tym dziedzictwem?
                - Szukam wśród swoich potomków osoby, która jest jak słońce i deszcz, jak ja. – powiedział i zwrócił się do bliźniąt. – Musicie mi to udowodnić.
                - Tak zrobimy! – odrzekli równocześnie.
Lili skupiła się mocno i wywołała największą ulewę, jaką w życiu widziałem. Byliśmy cali mokrzy w ułamku sekundy.
                - Taki deszcz wystarczy? – powiedziała dumnie.
                - Jesteś niezwykła. Szalona jak burza i orzeźwiająca jak letni deszczyk. Dobra teraz czekam na słońce. – ucieszył się starzec.
                - Czymże jest słońce? – powiedział Bazyl. – To tylko kula ognia emitująca wiele światła.
Po chwili skupienia wytworzył w swoich dłoniach coś co przypominało małą gwiazdę.
                - Takie wystarczy?
                - No wiesz… słońce jest większe… - mruknął duch.
                - Jak chcesz… - odpowiedział przyjmując wyzwanie i wyrzucając kulę w górę.
Po chwili chłopak zmienił się w smoka i korzystając z tego, że był większy, zmienił rozmiar swojego „słońca”. Po chwili Bazyl zorientował się, że wszystkiemu przyglądali się jego rodzice.
                - Co… co to było? – wykrztusiła z siebie pani Deserthare.
                - Ee…  to… - chłopak nie wiedział co im odpowiedzieć.
                - To klątwa. – wytłumaczyła jego siostra. – Przez nią Bazyl stał się w połowie smokiem.
                - Jak prawdziwe słońce. – przerwał im „Zając”. – Dzieli się swoim ciepłem, ale jest też ogromnie niebezpieczny. Zdecydowałem. Jesteście godni. Od teraz niech zajączek będzie wybierany spośród waszych potomków.
                - wiedziałam, że im się uda. – Zadeklarowała Jua z entuzjazmem. – W końcu to oni byli brani pod uwagę przy ostatnim wyborze zająca. Jedno z nich wygrało.
                - Naprawdę? To tłumaczy obecność świętego Mikołaja. – zaśmiał się duch.
                - To nie jest święty Mikołaj… - mruknęła Lili ze łzami w oczach. – On go tylko zastępuje.
                - Wyczuwam wielki ból w twym sercu, lecz tego, którego szukasz, nie ma wśród zmarłych… - powiedział jakby próbując ją pocieszyć. – Mój mały zajączku, nie przestawaj w niego wierzyć.
                - Mówisz, że wciąż żyje? Jeśli tak przeszukam cały świat by go znaleźć! – oświadczyła pokazując wszystkim swe królicze uczy i puchaty ogonek.
                -Coś mi mówi, że to nie ten czas… Żegnajcie moi mili!- powiedział znikając.
W tej samej chwili bariera zniknęła. Czas również zaczął płynąć.             
Wszyscy byli wprost oszołomieni tym, że Lili jest zajączkiem i przeszli próbę. Rodzeństwo musiało im wszystko wyjaśnić.  Zajęło im to kilka godzin i musieliśmy zbierać się już do domu. Drogę powrotną odbyliśmy wraz z ojcem bliźniąt jego prywatnym odrzutowcem. Wszyscy byliśmy wykończeni i chcieliśmy trochę odpocząć.
                - Mam do ciebie prośbę. – powiedziała do mnie Lili, kiedy byliśmy w samolocie. – Nie używaj TYCH mocy w mojej obecności.
                - Jasne…- przystałem na jej prośbę.
                - Słyszeliście go, prawda? – zwróciła się do nas wszystkich. – Jeszcze jest nadzieja…

Odpowiedzieliśmy jej uśmiechem. Chcielibyśmy, żeby to, co powiedział duch było prawdą, lecz to zbyt niemożliwe nawet dla nas. Lili jednak wciąż żyła tą nadzieją i uśmiechała się od ucha do ucha. Wtedy oślepiało mnie odrobinę zachodzące słońce, ale wyraźnie widziałem spływające z jej uśmiechniętej twarzy łzy.


CIĄG DALSZY NASTĄPI...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Opowieści Kattys , Blogger