niedziela, 4 października 2015

Wakacyjna przygoda.

 Po wielu dniach oczekiwania mam zaszczyt przedstawić wam kolejne opowiadanie z tej serii. Miłej lektury.



                Wreszcie nadszedł czas wyczekiwany z niecierpliwością przez każdego ucznia – wakacje! Zakończenie roku odbyło się bez zbędnych ceregieli. Każdy dostał świadectwo, pożegnaliśmy się i tyle. Później zaczęliśmy wyprowadzać się z internatu. Każdy ruszył w swoją stronę. Amanda wróciła do Szkocji, Andrea do rodzinnego zamku w Rumunii, Pablo do Meksyku. Ja też zamierzałem wrócić do domu.
                Dom. Każdy ma swój, lecz gdzie jest mój? Szkoła zastąpiła mi mój dom w Finlandii, a formalnie mieszkałem teraz u ciotki. Gdzieś tam w głębi serca zrozumiałem, że dom twój tam gdzie serce twoje. A ono było zawsze przy moich przyjaciołach, lecz pewnie oni woleliby spędzić wolny czas ze swoimi rodzinami niż ze mną. Mimo wszystko postanowiłem ich zapytać o wakacyjne plany:
                - Macie już jakieś plany na wakacje?
                - Plany? Ee… jasne, że mamy – odpowiedziała lekko zdenerwowana Lili, spoglądając na Bazylego. – Zamierzamy spędzić trochę czasu w rodzinie. Wreszcie w komplecie.
                - Jasne… - przytaknął jej.
                - Ja też mam już plany… - mruknął Arti.- Muszę nauczyć się jak być królem, więc spędzam wakacje z matką. A ty, co będziesz robił?
                - Jeszcze nie wiem… - odpowiedziałem zawiedziony.
                - Plany planami, ale nie zapomnijcie o mnie! – powiedział ktoś za naszymi plecami. – Dzisiaj wszyscy nocujecie w moim domu!
Odwróciliśmy się, żeby sprawdzić, kto to był. Nie byliśmy zaskoczeni tym, kogo ujrzeliśmy. Był to mój ulubiony kuzyn. Miał zakończenie roku wcześniej niż my i przyszedł po nas. Przy okazji spotkał też panią dyrektor, która dała mu pewien podarunek. Były to okulary, takie same, jakie mają wszyscy nauczyciele w tej szkole. Nie są to zwykłe bryle. Pozwalają one każdemu, kto wie jak ich używać na zobaczenie istniejących lini magii. Linie magii to przewidywalny tor rzucanego zaklęcia. Jeśli je przetniesz, dosięgnie cie zaklęcie. Nauczyciele używają ich, żeby dowiedzieć się, kto czaruje w czasie zajęć. Jest to łatwe, ponieważ linia pozostanie jeszcze chwilę po zakończenia czaru. Vincent mówił też, że dostał je, gdyż będą one bardzo pomocne przy jego zdolnościom. W jego przypadku, zetkniecie z linią sprawia, że dany czar zostanie złamany.
                Wracając do tamtego dnia. Wszyscy poszliśmy do domu Legów. Moi przyjaciele rozmawiali o czymś z Vincentem, ale nie pozwolili mi nic zrozumieć. Znowu jakieś tajemnice?  Wszystkiego dowiedziałem się zaraz po kolacji. Te zdradzieckie lisy mnie okłamały! Mieli plany na wakacje, ale zupełnie inne, no… nie do końca. Tak naprawdę zmówili się razem by zrobić mi niespodziankę.
 -Wszyscy razem lecimy do Finlandii! – odrzekli mi po skończonym posiłku.
- Serio! A kiedy? – zapytałem szczęśliwy.
- Jutro z samego rana. – odpowiedziała spokojnie ciocia Aleksandra.
Z tego wszystkiego nie mogłem zmrużyć oka. Byłem zbyt podekscytowany. Wracam tam do Finlandii, do domu, w którym się wychowałem. Rozmyślałem nad tym jak zmieniło się moje życie odkąd go opuściłem. Poznałem nowych ludzi, odnalazłem rodzinę, stałem się zupełnie inną osobą. W końcu jednak udało mi się zasnąć. Obudziłem się z samego rana a zaraz po mnie obudził się też Vincent. Nie wiedziałem czemu, ale rumienił się przez sen.
                - Znów miałeś jeden z tych twoich proroczych snów? – zapytałem.
                - Nie mam pojęcia… - mruknął.- Od jakiegoś czasu ciągle śni mi się pewna dziewczyna, ale nigdy nie mogłem dostrzec jej twarzy… aż do dzisiaj.
                - Jak wyglądała? – ciągnąłem temat.
                - Miała jasną gładką cerę, piękne liliowe włosy, oczy w kolorze śliwek i…
                - I co? – pytałem zaciekawiony.
                - Elfie uszy.
                - Może spotkamy niedługo tą twoja piękną elfkę?
                - Może… - powiedział zamyślonym głosem.
Razem z kuzynem wyszliśmy wcześniej, żeby odebrać bilety na samolot. Później biorąc pod uwagę, że Arti jest przeziębiony i nie jest wstanie wyczuwać zapachów, wpadliśmy na pewien pomysł. Vincent wybielił sobie włosy kredą i włożył okulary. Tymczasem ja znalazłem drugie o tym samym kształcie. Teraz nikt nie był w stanie nas rozróżnić. Teraz pozostało tylko zaczekać na przyjście reszty. Pierwsi przyszli Lili i Bazyl, którzy też przebrali się by nie dało się ich rozpoznać, lecz nie udało im się. Mimo, że są bliźniętami, Artur w mig się połapał. W naszym przypadku było zupełnie inaczej. Młody wilkołak nie był w stanie powiedzieć, który z nas był mną. Udało się nawet nabrać rodziców Vincenta, którzy byli pomysłodawcami wycieczki. Ku zaskoczeniu wszystkich tylko małej Niko udało się rozwiązać tę zagadkę. Wciąż nie mam pojęcia jak to zrobiła, a może po prostu miała farta?
                 Na miejscu byliśmy już po dziesięciu godzinach. Dzięki okularom Vincent dostrzegł, że cały obszar należący do mojej rodziny otoczony był specjalną barierą, która nie pozwalała zwykłym ludziom n zobaczenie magii poza jej obszarem. Oprowadziłem wszystkich po posiadłości. Nic ty się nie zmieniło, poza ogromną warstwą kurzu oczywiście. Prosto wyglądające meble, puste wazony, wyblakłe firanki wszystko pokryło się kurzem. Później wszyscy poszliśmy zostawić kwiaty na grobach moich rodziców. Za domem mieścił się prywatny cmentarz należący do mojej rodziny. Prócz rodziców spoczywała ta tez moja babcia – Nicole Foot, a także reszta moich przodków. Jak pewnie się spodziewacie było tam pełno osób imieniem Mikołaj. W przeciwieństwie do mnie nie nazywali się oni Foot, tylko White. Moja babcia była jedyną kobietą pełniącą zaszczytna funkcję świętego Mikołaja. Następnie wszyscy zajęliśmy się sprzątaniem i przygotowaniami do obiadu. Po zjedzeniu posiłku razem z kumplami (i Lili) wybraliśmy się zobaczyć stadninę reniferów. Bo co by to był za święty Mikołaj, który nie ma reniferów. Gdy byłem młodszy nie lubiłem tych zwierząt, więc nie przychodziłem tu zbyt często. Weszliśmy do stajni. To miejsce było bardzo zadbane, zupełnie inaczej niż dom. Budynek był podzielony na trzy części. W największej z nich znajdowała się większość zwierząt natomiast w drugiej było tylko dziewięć reniferów. Umieszczone były one w osobnych boksach. Wyglądały one dużo szlachetniej niż pozostałe. Wszystkie miały na szyjach obroże z imionami. Przeczytałem napis na obrozy jednego ze „szlachetnych” reniferów.
                - Rudolf XV? Ciekawe… - mruknąłem.
                - Ten nazywa się Kometek XVII! – zachwycała się Lili.
                - Ten to Złośnik XVII… - dodał Vincent.
-Ta dziewiątka musi być potomkami pierwszych reniferów Mikołaja! – zachwycał się Artur. – Ciekawe czy będą w stanie polecieć?
Arti miał rację. Pozostałe sześć miało na imię: Amorek, Błyskawiczny, Fircyk, Pyszałek, Tancerz i Profesorek. Wszyscy mieli jeszcze dopisek XVII. Ach, zapomniałem wspomnieć, co było w trzeciej części stajni. Otóż było tam to, co poza brodą, czapką i reniferami było symbolem Mikołaja – piękne, czerwone sanie!
                - Nie jestem godna by tego dotknąć. – powiedziała Lili zbliżając się do nich. – To najprawdziwszy symbol legendy!
                - To… moje dziedzictwo. – powiedziałem z zachwytem. Dopiero w tamtej chwili pojąłem, że jestem dziedzicem tak niezwykłej rodziny.
                - Chciałeś powiedzieć nasze? – powiedział złośliwie Vincent.
                - Jakie nasze? To ja jestem Mikołajem.
                - Może i tak, ale ja też należę do tej rodziny! – mówił zbulwersowany. – To nie moja wina, że nie jestem Yeti!
                - Właściwie, czym ty jesteś?! – krzyknąłem.
Zapadła cisza. Vincent spojrzał na mnie ze złością i wyszedł. Za nim poszedł Bazyl, z którym ostatnio bardzo się zaprzyjaźnił. Nie wiedziałem, co robić. Byłem wściekły. Po chwili zauważyłem drzwi do jeszcze jednego pomieszczenia. Wejście było chronione hasłem. Wtedy przypomniałem sobie o tym, co przeczytałem kiedyś w dzienniku ojca. Podał mi do niego hasło, a brzmiało ono Frost.. Szybko je wpisałem. Drzwi się otworzyły i ujrzeliśmy schody prowadzące w dół.   Na ich drugim końcu znajdowało się podziemne miasto elfów. Było ich tu naprawdę dużo! Pełno niskich ludzi ze spiczastymi uszami. Nie minęło dużo czasu, a zostaliśmy zauważeni.
                - Intruzi! – krzyknął jeden z elfów.
                - Zaczekajcie! My nie… - próbowałem im wyjaśnić, że nie jesteśmy intruzami.
                - Milcz! – krzyknął na mnie elf z siwą brodą i cukrową włócznią. – Będziesz się tłumaczył przed burmistrzem!
Elficcy strażnicy uzbrojeni w cukierkową broń prowadzili nad przez miasto. Mieściło się ono w ogromnej jaskini. Pełno było w niej niedużych drewnianych domów. W oddali dostrzegłem też kilka fabryk, lecz najbardziej zachwyciło mnie to, że całe miasto oświetlane było przez lampki choinkowe. Elfy zawlekli nas do większego budynku przypominającego drewniany ratusz. Mimo tego, że wielkością przewyższał domy, nie mogłem w nim stać. Cały czas musiałem być zgięty w pół. Tylko Lili to niezbyt przeszkadzało. Była dość niska by się tam zmieścić.
                - Przyprowadziliśmy intruzów! – zameldował brodaty elf.
                - Zostaw ich tu. – rozkazała mu starsza elfica.- Zajmę się nimi.
Byliśmy w dobrze oświetlonym pomieszczeniu z jasnymi ścianami i barokowym wystrojem. Przy jednej ze ścian mieścił się marmurowy kominek. Nad nim mieścił się obraz przykryty czarnym materiałem.
                - Co jest pod tą płachtą? – zapytałem.
                - Nie twoja sprawa… - odpowiedziała zimno kobieta. – To ja tu będę zadawać pytania. Zrozumiano.
                - Tak! – odpowiedzieli chórem Artur i Lili.
                - Jak tu weszliście?
                - Normalnie. Otworzyliśmy drzwi i zeszliśmy po schodach. – tłumaczył wilkołak.
                - Znaliście hasło do drzwi? Skąd? – pytała coraz bardziej zdenerwowana.
Wtedy do pokoju weszła młoda elfka trzymająca stos papierów. Była to nasza stara znajoma Bianka.
                - Wasza wysokość! Przyjaciele! Co tu robicie? – krzyknęła, kiedy nas zobaczyła.
                - Wasza wysokość? – mruknęła pani burmistrz.- nie mów, że ty to…
                - A co, nie widać? – odpowiedziałem ironicznie wskazując na moje śnieżnobiałe włosy.
                - Bardzo przepraszam! Proszę wybacz mi!
Później wyjaśniłem całe nieporozumienie. Bianka oprowadziła nas po mieście i przedstawiła wszystkim. Nie musiałem wiele czekać, a moi poddani urządzili na moją część wielką ucztę. Nagle świętowanie przerwało potężne trzęsienie ziemi.
                - To coś na powierzchni! – krzyknął jeden z elfów.

Trzęsienie było ogromnym zagrożeniem dla podziemnego miasta. Mieszkańcy schowali się do specjalnych schronów na takie wypadki. Natomiast Lili, Arti i ja udaliśmy się na górę, by sprawdzić co się stało…


CIĄG DALSZY NASTĄPI....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Opowieści Kattys , Blogger