Wreszcie nadszedł czas
wyczekiwany z niecierpliwością przez każdego ucznia – wakacje! Zakończenie roku
odbyło się bez zbędnych ceregieli. Każdy dostał świadectwo, pożegnaliśmy się i
tyle. Później zaczęliśmy wyprowadzać się z internatu. Każdy ruszył w swoją
stronę. Amanda wróciła do Szkocji, Andrea do rodzinnego zamku w Rumunii, Pablo
do Meksyku. Ja też zamierzałem wrócić do domu.
Dom. Każdy ma swój, lecz gdzie
jest mój? Szkoła zastąpiła mi mój dom w Finlandii, a formalnie mieszkałem teraz
u ciotki. Gdzieś tam w głębi serca zrozumiałem, że dom twój tam gdzie serce
twoje. A ono było zawsze przy moich przyjaciołach, lecz pewnie oni woleliby
spędzić wolny czas ze swoimi rodzinami niż ze mną. Mimo wszystko postanowiłem
ich zapytać o wakacyjne plany:
- Macie już jakieś plany na
wakacje?
- Plany? Ee… jasne, że mamy –
odpowiedziała lekko zdenerwowana Lili, spoglądając na Bazylego. – Zamierzamy spędzić
trochę czasu w rodzinie. Wreszcie w komplecie.
- Jasne… - przytaknął jej.
- Ja też mam już plany… -
mruknął Arti.- Muszę nauczyć się jak być królem, więc spędzam wakacje z matką.
A ty, co będziesz robił?
- Jeszcze nie wiem… -
odpowiedziałem zawiedziony.
- Plany planami, ale nie
zapomnijcie o mnie! – powiedział ktoś za naszymi plecami. – Dzisiaj wszyscy
nocujecie w moim domu!
Odwróciliśmy
się, żeby sprawdzić, kto to był. Nie byliśmy zaskoczeni tym, kogo ujrzeliśmy.
Był to mój ulubiony kuzyn. Miał zakończenie roku wcześniej niż my i przyszedł
po nas. Przy okazji spotkał też panią dyrektor, która dała mu pewien podarunek.
Były to okulary, takie same, jakie mają wszyscy nauczyciele w tej szkole. Nie
są to zwykłe bryle. Pozwalają one każdemu, kto wie jak ich używać na zobaczenie
istniejących lini magii. Linie magii to przewidywalny tor rzucanego zaklęcia. Jeśli
je przetniesz, dosięgnie cie zaklęcie. Nauczyciele używają ich, żeby dowiedzieć
się, kto czaruje w czasie zajęć. Jest to łatwe, ponieważ linia pozostanie
jeszcze chwilę po zakończenia czaru. Vincent mówił też, że dostał je, gdyż będą
one bardzo pomocne przy jego zdolnościom. W jego przypadku, zetkniecie z linią
sprawia, że dany czar zostanie złamany.
Wracając do tamtego dnia.
Wszyscy poszliśmy do domu Legów. Moi przyjaciele rozmawiali o czymś z
Vincentem, ale nie pozwolili mi nic zrozumieć. Znowu jakieś tajemnice? Wszystkiego dowiedziałem się zaraz po kolacji.
Te zdradzieckie lisy mnie okłamały! Mieli plany na wakacje, ale zupełnie inne,
no… nie do końca. Tak naprawdę zmówili się razem by zrobić mi niespodziankę.
-Wszyscy razem lecimy do
Finlandii! – odrzekli mi po skończonym posiłku.
- Serio! A kiedy? – zapytałem szczęśliwy.
- Jutro z samego rana. – odpowiedziała spokojnie ciocia
Aleksandra.
Z tego
wszystkiego nie mogłem zmrużyć oka. Byłem zbyt podekscytowany. Wracam tam do Finlandii,
do domu, w którym się wychowałem. Rozmyślałem nad tym jak zmieniło się moje
życie odkąd go opuściłem. Poznałem nowych ludzi, odnalazłem rodzinę, stałem się
zupełnie inną osobą. W końcu jednak udało mi się zasnąć. Obudziłem się z samego
rana a zaraz po mnie obudził się też Vincent. Nie wiedziałem czemu, ale
rumienił się przez sen.
- Znów miałeś jeden z tych twoich
proroczych snów? – zapytałem.
- Nie mam pojęcia… - mruknął.- Od
jakiegoś czasu ciągle śni mi się pewna dziewczyna, ale nigdy nie mogłem
dostrzec jej twarzy… aż do dzisiaj.
- Jak wyglądała? – ciągnąłem temat.
- Miała jasną gładką cerę,
piękne liliowe włosy, oczy w kolorze śliwek i…
- I co? – pytałem zaciekawiony.
- Elfie uszy.
- Może spotkamy niedługo tą
twoja piękną elfkę?
- Może… - powiedział zamyślonym
głosem.
Razem z
kuzynem wyszliśmy wcześniej, żeby odebrać bilety na samolot. Później biorąc pod
uwagę, że Arti jest przeziębiony i nie jest wstanie wyczuwać zapachów,
wpadliśmy na pewien pomysł. Vincent wybielił sobie włosy kredą i włożył
okulary. Tymczasem ja znalazłem drugie o tym samym kształcie. Teraz nikt nie
był w stanie nas rozróżnić. Teraz pozostało tylko zaczekać na przyjście reszty.
Pierwsi przyszli Lili i Bazyl, którzy też przebrali się by nie dało się ich
rozpoznać, lecz nie udało im się. Mimo, że są bliźniętami, Artur w mig się
połapał. W naszym przypadku było zupełnie inaczej. Młody wilkołak nie był w
stanie powiedzieć, który z nas był mną. Udało się nawet nabrać rodziców
Vincenta, którzy byli pomysłodawcami wycieczki. Ku zaskoczeniu wszystkich tylko
małej Niko udało się rozwiązać tę zagadkę. Wciąż nie mam pojęcia jak to
zrobiła, a może po prostu miała farta?
Na miejscu byliśmy już po dziesięciu
godzinach. Dzięki okularom Vincent dostrzegł, że cały obszar należący do mojej
rodziny otoczony był specjalną barierą, która nie pozwalała zwykłym ludziom n
zobaczenie magii poza jej obszarem. Oprowadziłem wszystkich po posiadłości. Nic
ty się nie zmieniło, poza ogromną warstwą kurzu oczywiście. Prosto wyglądające
meble, puste wazony, wyblakłe firanki wszystko pokryło się kurzem. Później wszyscy
poszliśmy zostawić kwiaty na grobach moich rodziców. Za domem mieścił się
prywatny cmentarz należący do mojej rodziny. Prócz rodziców spoczywała ta tez
moja babcia – Nicole Foot, a także reszta moich przodków. Jak pewnie się spodziewacie
było tam pełno osób imieniem Mikołaj. W przeciwieństwie do mnie nie nazywali
się oni Foot, tylko White. Moja babcia była jedyną kobietą pełniącą zaszczytna
funkcję świętego Mikołaja. Następnie wszyscy zajęliśmy się sprzątaniem i przygotowaniami
do obiadu. Po zjedzeniu posiłku razem z kumplami (i Lili) wybraliśmy się
zobaczyć stadninę reniferów. Bo co by to był za święty Mikołaj, który nie ma
reniferów. Gdy byłem młodszy nie lubiłem tych zwierząt, więc nie przychodziłem
tu zbyt często. Weszliśmy do stajni. To miejsce było bardzo zadbane, zupełnie
inaczej niż dom. Budynek był podzielony na trzy części. W największej z nich
znajdowała się większość zwierząt natomiast w drugiej było tylko dziewięć reniferów.
Umieszczone były one w osobnych boksach. Wyglądały one dużo szlachetniej niż
pozostałe. Wszystkie miały na szyjach obroże z imionami. Przeczytałem napis na
obrozy jednego ze „szlachetnych” reniferów.
- Rudolf XV? Ciekawe… - mruknąłem.
- Ten nazywa się Kometek XVII! –
zachwycała się Lili.
- Ten to Złośnik XVII… - dodał Vincent.
-Ta dziewiątka musi być potomkami pierwszych reniferów Mikołaja! –
zachwycał się Artur. – Ciekawe czy będą w stanie polecieć?
Arti miał
rację. Pozostałe sześć miało na imię: Amorek, Błyskawiczny, Fircyk, Pyszałek,
Tancerz i Profesorek. Wszyscy mieli jeszcze dopisek XVII. Ach, zapomniałem wspomnieć,
co było w trzeciej części stajni. Otóż było tam to, co poza brodą, czapką i
reniferami było symbolem Mikołaja – piękne, czerwone sanie!
- Nie jestem godna by tego
dotknąć. – powiedziała Lili zbliżając się do nich. – To najprawdziwszy symbol
legendy!
- To… moje dziedzictwo. –
powiedziałem z zachwytem. Dopiero w tamtej chwili pojąłem, że jestem dziedzicem
tak niezwykłej rodziny.
- Chciałeś powiedzieć nasze? –
powiedział złośliwie Vincent.
- Jakie nasze? To ja jestem
Mikołajem.
- Może i tak, ale ja też należę
do tej rodziny! – mówił zbulwersowany. – To nie moja wina, że nie jestem Yeti!
- Właściwie, czym ty jesteś?! –
krzyknąłem.
Zapadła
cisza. Vincent spojrzał na mnie ze złością i wyszedł. Za nim poszedł Bazyl, z
którym ostatnio bardzo się zaprzyjaźnił. Nie wiedziałem, co robić. Byłem wściekły.
Po chwili zauważyłem drzwi do jeszcze jednego pomieszczenia. Wejście było
chronione hasłem. Wtedy przypomniałem sobie o tym, co przeczytałem kiedyś w
dzienniku ojca. Podał mi do niego hasło, a brzmiało ono Frost.. Szybko je wpisałem.
Drzwi się otworzyły i ujrzeliśmy schody prowadzące w dół. Na ich
drugim końcu znajdowało się podziemne miasto elfów. Było ich tu naprawdę dużo!
Pełno niskich ludzi ze spiczastymi uszami. Nie minęło dużo czasu, a zostaliśmy
zauważeni.
- Intruzi! – krzyknął jeden z
elfów.
- Zaczekajcie! My nie… -
próbowałem im wyjaśnić, że nie jesteśmy intruzami.
- Milcz! – krzyknął na mnie elf
z siwą brodą i cukrową włócznią. – Będziesz się tłumaczył przed burmistrzem!
Elficcy
strażnicy uzbrojeni w cukierkową broń prowadzili nad przez miasto. Mieściło się
ono w ogromnej jaskini. Pełno było w niej niedużych drewnianych domów. W oddali
dostrzegłem też kilka fabryk, lecz najbardziej zachwyciło mnie to, że całe
miasto oświetlane było przez lampki choinkowe. Elfy zawlekli nas do większego
budynku przypominającego drewniany ratusz. Mimo tego, że wielkością przewyższał
domy, nie mogłem w nim stać. Cały czas musiałem być zgięty w pół. Tylko Lili to
niezbyt przeszkadzało. Była dość niska by się tam zmieścić.
- Przyprowadziliśmy intruzów! –
zameldował brodaty elf.
- Zostaw ich tu. – rozkazała mu
starsza elfica.- Zajmę się nimi.
Byliśmy w
dobrze oświetlonym pomieszczeniu z jasnymi ścianami i barokowym wystrojem. Przy
jednej ze ścian mieścił się marmurowy kominek. Nad nim mieścił się obraz
przykryty czarnym materiałem.
- Co jest pod tą płachtą? –
zapytałem.
- Nie twoja sprawa… -
odpowiedziała zimno kobieta. – To ja tu będę zadawać pytania. Zrozumiano.
- Tak! – odpowiedzieli chórem
Artur i Lili.
- Jak tu weszliście?
- Normalnie. Otworzyliśmy drzwi
i zeszliśmy po schodach. – tłumaczył wilkołak.
- Znaliście hasło do drzwi? Skąd?
– pytała coraz bardziej zdenerwowana.
Wtedy do
pokoju weszła młoda elfka trzymająca stos papierów. Była to nasza stara znajoma
Bianka.
- Wasza wysokość! Przyjaciele!
Co tu robicie? – krzyknęła, kiedy nas zobaczyła.
- Wasza wysokość? – mruknęła pani
burmistrz.- nie mów, że ty to…
- A co, nie widać? –
odpowiedziałem ironicznie wskazując na moje śnieżnobiałe włosy.
- Bardzo przepraszam! Proszę
wybacz mi!
Później
wyjaśniłem całe nieporozumienie. Bianka oprowadziła nas po mieście i
przedstawiła wszystkim. Nie musiałem wiele czekać, a moi poddani urządzili na
moją część wielką ucztę. Nagle świętowanie przerwało potężne trzęsienie ziemi.
- To coś na powierzchni! –
krzyknął jeden z elfów.
Trzęsienie
było ogromnym zagrożeniem dla podziemnego miasta. Mieszkańcy schowali się do specjalnych
schronów na takie wypadki. Natomiast Lili, Arti i ja udaliśmy się na górę, by sprawdzić
co się stało…
CIĄG DALSZY NASTĄPI....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz