wtorek, 13 października 2015

Wakacyjna przygoda cz2.

Jest!
nie wiem czy tylko ja wyczekiwałam tej chwili, ale wreszcie mogę wam zaprezentować kolejną część. Zyczę wam wspaniałej lektury i liczę na komentarze.   ;)




                Chcecie wiedzieć, co działo się w tym czasie na powierzchni? Jasne, że tak. Opowiem to wam ja! Jedyny, niepowtarzalny Vincent Leg! Mój kuzyn mikołaj tego nie widział, więc zostawił opis tych wydarzeń dla mnie. Wszystko zaczęło się, kiedy wyszedłem ze stajni reniferów. Byłem wściekły na Mikołaja. Nie za to pytanie „ czym jesteś”, tylko za przywłaszczenie sobie całej spuścizny naszych przodków. To, że posiada tytuł nie znaczy wcale wyższości nade mną. A jeśli chodzi o pytanie, które tam padło, zadawałem je sobie już od jakiegoś czasu. Sądząc po reszcie mojej rodziny powinienem być Yeti albo Wielką stopą, jednak wcale nie miałem dużych stóp. Na tamten czas pytanie pozostawało bez odpowiedzi…
                Dość o mnie. Gdy wyszedłem ze stajni, za mną ruszył Bazyl. Doskonale się wzajemnie rozumieliśmy, ponieważ chodziliśmy razem do klasy już od czasów podstawówki, ale dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Szliśmy w kierunku domu Mikołaja, kiedy spotkaliśmy mojego ojca. Chciał, bym z nim poszedł. Chciał omówić pewne sprawy rodzinne. Tak, więc zostawiłem przyjaciela samego i zdążałem za ojcem. Usiedliśmy całą rodziną w salonie. Ojciec spojrzał na mnie, a później na mamę i Niko. W jego oczach było widać poczucie winy.
                - Kochanie, chciałem ci coś powiedzieć… - zwrócił się do matki. – Cały czas ukrywałem przed tobą coś ważnego…
                - Co ty mówisz Nikolasie? – zaśmiała się. – Ty miałbyś coś ukrywać?
                - Mówię serio. – skarcił ją. – Wiem, nie powinienem tego ukrywać, ale myślałem, że nie ma takiej potrzeby.
                - Powiesz to w końcu?! Czy ja mam to zrobić? – odezwałem się domyślając się, o co chodzi.
                - Eh… Nie ma sensu tego przedłużać. – powiedział ociężale. – Moja rodzina nie jest taka zwyczajna jakby się to wydawało.
                - To dlatego się do nich nie przyznawałeś - przerwała mu.
                - Nie, nie dlatego… - mruknął. – Proszę daj mi najpierw dokończyć. Mój ojciec to Wielka Stopa.
                - Co masz przez to na myśli?  - zapytała zbita z tropu.
                - To co powiedziałem. Zresztą nie tylko on. Moja młodsza siostra także. To u nas rodzinne.
                - To znaczy, że ty też? A co z twoim bratem, albo z naszymi dziećmi? – zasypywała go pytaniami.
                - Ja jestem inny, zwyczajny. – tłumaczył spokojnie. – Za to mój brat był Yeti po matce, tak jak jego syn.
                - Mikołaj nie jest Yeti! – przerwała im Niko. Wyglądała jakby była na nich zła. – On jest świętym Mikołajem!
                - Masz rację kochanie. – powiedział do niej ciepło. – Ale jest też Yeti.
                - A co z naszymi dziećmi? – wróciła do rozmowy mama.
                - Co do Niko i Vincenta to sam nie wiem…  To okaże się później.
Następnie tata tłumaczył jej o magii i opowiedział jej wszystko. O Mikołaju, o mnie, o naszym ratowaniu świata itp. Nagle do pokoju wpada Bazyl.
                - Przepraszam, że przeszkadzam, ale pilnie potrzebuję teraz Vincenta! – mówił zdenerwowany.
                - Coś się stało? – zapytałem.
                - Coś wielkiego! – mówił z przerażeniem w oczach. –Lepiej wyjdź i sam zobacz.
Wyszedłem na zewnątrz. To co wtedy ujrzałem naprawdę było… wielkie, chociaż było mniejsze niż drapacze chmur. Na polanie nieopodal stał ogromny smok. Jego łuski były białe jak śnieg a oczy były czerwone niczym zachodzące słońce. Miał paszczę wypełniona ostrymi, perłowymi zębami. Najgorsza była jego wielkość. Miał około dziesięć metrów wysokości, licząc od paszczy do koniuszka ogona miałby chyba z piętnaście metrów. Jego skrzydła przypominały żagle od naprawdę dużego żaglowca, lecz były bardzo postrzępione. Był dwa razy większy od Bazylego jako smoka.
                - Cz… cz…czy to jest smok?! – wyjęknęła przerażona mama, kiedy wyszła na polanę.
                - Tak. To najprawdziwszy, dorosły smok. – odrzekł ze spokojem tata.
                - Vinci, musisz mi pomóc. Sam sobie z nim nie poradzę. – powiedział Bazyl.
                - Co? Wy chcecie z nim walczyć? – krzyczała matka – Przecież on was zabije!
                - Mamo, nie jesteśmy tacy słabi. – uspokajałem ją.-  Jakoś sobie poradzimy .
Mój przyjaciel zmienił się w smoka, co jeszcze bardziej ją zaskoczyło. W tym czasie smok stał w bezruchu i rozglądał się po okolicy, lecz gdy dostrzegł jak Bazyli się zmienia, wypuścił na niego chmurę dymu i odrzekł:
                - Jak śmiesz wkraczać na mój teren młodzieńcze?!  I w jaki sposób ukrywałeś się w skórze człowieka?!
                - Nie wiedziałem, że to twoje terytorium. – odpowiedział Bazyl.
Smok rzucił się na niego, lecz mój przyjaciel umknął wzbijając się w powietrze. Starzec nie poleciał za nim. Jego skrzydła były zbyt zniszczone. W tym samym momencie ja pozbawiłem go części jego mocy. Nie dałbym rady z całą. Osłabiony smok odepchnął mnie swoim ogonem. Kiedy upadłem, zobaczyłem podbiegającego Mikołaja. Kazał Biance zostać przy mnie i podszedł do walczących smoków. Zwrócił się do białego tymi słowami:
                - Kim jesteś i co tu robisz?
                - Nazywam się Ninsus. Jestem smokiem zamieszkującym tę krainę. – odrzekł dumnie. - Chronię swoje terytorium przed tym młodzieniaszkiem.
                - On wcale nie chce zabierać ci domu. – uspokajał go Mikołaj.
                - Właśnie. Jestem tu tylko przejazdem.- powiedział Bazyl powrotem przybierając swoją ludzką formę. - Nie musisz się martwić.
                - Jak ty to robisz? – spytał smok. – Przecież nasza rasa nie potrafi zmieniać swojego wyglądu.
                - Ja nie jestem smokiem od urodzenia. – tłumaczył chłopak. – Zostałem zmieniony przez klątwę.
                - Klątwę? To pewnie sprawka ojej siostry. – zaśmiał się smok. – Planowała już to od małego.
                - Tak w ogóle, od kiedy tu mieszkasz? – wtrącił się Mikołaj.
                - Zamieszkuję tę okolicę już od sześćdziesięciu lat. – zaczął opowiadać. -  Kiedy byłem jeszcze młody, zgubiłem się podczas lotu ponad chmurami. Próbując odnaleźć dom uszkodziłem sobie skrzydła. Wylądowałem tutaj i zaopiekowała się mną piękna dziewczyna.
                - Naprawdę?  - zapytałem.
                - Tak. Wiecie, że jesteście do niej podobni. – powiedział patrząc na mnie i Mikołaja. – macie takie same nosy jak ona. Ten mężczyzna i dziewczynka też. Jesteście jej krewnymi?
Tą dziewczyną, o której opowiadał musiała być nasza babcia. Na jego pysku było widać uśmiech, lecz zniknął, kiedy dowiedział się, że ona już od dawna nie żyje. Pogodził się z tym i wrócił do swojej pieczary. Tymczasem my chcieliśmy spróbować nauczyć latać renifery. Zawołaliśmy je do pokoju z saniami. Od razu ustawiły się w odpowiedniej kolejności: Rudolf na przedzie a reszta za nim w parach. Jednak po chwili pojawiło się zamieszanie. Jakiś mały reniferem wpychał się na miejsce Rudolfa.
                - Hej mały! Co ty tu robisz? – krzyknął na niego Arti. – To miejsce Rudolfa.
                - Ona bardzo chce zająć jego miejsce. – odparła Bianka. – Zawsze tak robi.
                - A więc to jest ona. – powiedziałem zerkając na jej plakietkę z imieniem. – Russu… ładne imię.
                - Vincent, chodź ze mną na chwilę. – powiedziała. – Mam tu coś, co cię zainteresuje…
Odeszliśmy razem. Elfka podarowała mi pewną książkę. Były w niej umieszczone drzewa genealogiczne reniferów. Znalazłem tę małą reniferkę i uśmiechnąłem się w duchu. Według rodowodu była ona kuzynką Rudolfa. Była podobna do mnie. Tak jak ja to nie ona a jej kuzyn przejął rodzinną tradycję. Wróciłem do reszty i zaproponowałem żebyśmy dali jej szansę. W oczach Mikołaja widziałem, że on doskonale wie, o co mi naprawdę chodzi. Russu dołączyła do zaprzęgu obok Rudolfa. Zanim zaczęliśmy próby lotu każdy po kolei robił sobie zdjęcie w saniach. Wszystko było już gotowe, Mikołaj siedział już na miejscu a obok niego przysiadła się Niko.
                - Vinci, na co czekasz? – zapytał się Mikołaj. – Wsiadaj!
                - Ja? Serio? – zdziwiłem się.
                - Bez ciebie nigdzie nie lecimy!- zawołał mój kuzyn z uśmiechem.
Wsiadłem do sań, gdy nagle zdarzyło się coś dziwnego. Zaczęły one lśnić. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Przecież, kiedy wcześniej w nich siedzieliśmy wszystko było normalnie. Po chwili drzwi od stajni po prostu się otworzyły. Renifery ruszyły naprzód i… polecieliśmy. Tak po prostu. Z tego wszystkiego najbardziej cieszyły się dwie najmłodsze: Niko i Russu.

                To była chyba najlepsza część tamtych wakacji, ale moje sny zapowiedziały mi, że po nich będzie jeszcze ciekawiej… Chcecie wiedzieć? Nie, nie będę wam spolerował. Starczy, że ja mam przez to zrujnowane niespodzianki… Powiem tylko, że to będzie naprawdę… nie. Zachowam to dla siebie.

Kolejne dzieło mojej kolezanki <3
Tym razem przedstawia ono "szlachetne" renifery.

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Opowieści Kattys , Blogger