sobota, 31 października 2015

Jak narodziły się legendy. Opowieść elfa.

Żadnego wesołego Halloween! Osobiście go nie obchodzę, a poza tym gonią mnie terminy. postawiłam sobie za cel skończyć te serię jeszcze w tym roku. mie martwcie mam już pełno pomysłów na kolejne, mam nadzieję, że nie gorsze opowiadania. :D
Dziś dowiecie się o początkach legend. Czy bedzie mieć to jakich wplyw na naszych bohaterów?
Zapraszam! Czytajcie! Komentujcie! Dzielcie się ze światem co o tym sądzicie!



W następny poniedziałek pani Torro ogłosiła dzień wolny od zajęć, jednak ja nie miałem w tym czasie odpoczynku. Powodem, dla którego nie było lekcji było walne zebranie legendarnej szóstki.(W międzyczasie było ich już kilka) Wydziałem wszystkich zbierających się przed pokojem obrad, ale nigdzie nie mogłem dostrzec ciotki Nikole. W końcu dałem sobie z tym spokój i zająłem swoje miejsce w sali.
Kiedy obrady się rozpoczęły zrozumiałem, dlaczego nie mogłem jej znaleźć. Dziadek wybrał sobie nowego Następcę – Vincenta. Nie wyglądał na zachwyconego, wyraźnie widziałem, że on wcale nie chce tu być. Jednak tylko ja odniosłem takie wrażenie, ponieważ tylko ja z tam obecnych wiedziałem o wiszącej nad nim groźbie śmierci. Jak zawsze obrady rozpoczęła, pani dyrektor.
- Kilka dni temu miał miejsce pewien incydent... – zaczęła.- Myliliśmy się, co do Wielkiej kuli…
- Wiesz, czym ona jest? – zapytał Argus.
- Raczej czym była… - mruknęła Lili.
                - Racja, kuli już nie ma, ale to nie tak, że wiem, czym ona była. – tłumaczyła kobieta. - Po prostu wtedy, gdy została zniszczona wydostały się z jej wnętrza trzy osoby. Teraz pójdę po jedną z nich.
Trzy osoby? Przecież w miejscu kuli pojawiła się tylko Jua. A może chodzi o te chmury dymu?  Pani Torro przyprowadziła dziewczynę a ta zaczęła opowiadać:
                - Moja historia zaczęła się około czterysta lat temu. Urodziłam się, jako trzecia na świecie osoba władająca magią. Zawsze goniłam za swoimi dwiema starszymi siostrami: Olliminel i Rossetią. Byłyśmy inne niż wszyscy. Gdziekolwiek byśmy nie były ludzie nas wyszydzali i wykorzystywali. Na cale szczęście byli też tacy, na których mogłam liczyć. W zamian za to obdarzyłam ich mocą, lecz nie wiedzieli, iż to była moja zasługa. Po prostu chciałam spełnić ich najbardziej skryte marzenia. Pierwszy był mój bliski przyjaciel Wladuś. Zawsze się mną zajmował, więc dałam mu siłę i młody wygląd, które od zawsze chciał. Jednak coś poszło nie tak, przez co wampiry żywią się krwią. Kolejna była jego przyjaciółka z dzieciństwa, w której od zawsze się podkochiwał. Niestety los sprawił, że stali się swoimi największymi wrogami. – zerknęła z uśmiechem na Andreę. – Chciała być blisko zwierząt, więc uczyniłam ją pierwszym wilkołakiem. Uczyniłam dla nie coś jeszcze. Na jej życzenie uczyniłam tez magiczne konie. To o nie rozpoczęła się ta wojna. Podczas wizyty w Szkocji poznałam Gilberta. Przyjął mnie tam z ogromną gościnnością, dlatego postanowiłam spełnić jego marzenie o zostaniu podwodnym smokiem, lecz najpierw obdarzyłam mocą jaszczurki, które zostały smokami. Ponownie coś poszło nie po mojej myśli, ale tak jak było podobało mu się nawet bardziej. W mojej podróży zawędrowałam też do Ameryki. Pierwszą osobą, którą tam spotkałam był bardzo miły Al i tylko dlatego dałam mu moc odzwierciedlającą jego charakter. Po dłuższym pobycie tam dotarłam do miejsca i do momentu, w którym chcieli się mnie pozbyć. Z opresji uratował mnie w ostatniej chwili pewien Indianin. Miejscowi nazywali go zającem pustyni ze względu na jego niesamowite skoki i nadzwyczajny refleks. Zabrał nie do swojej wioski. Tam opatrzył moje rany. Opowiedział ni w między czasie nieco o sobie. Był bardzo dobrym człowiekiem. Gdyby mógł dawałby szczęcie wszystkim na ziemi, więc dałam mu taką możliwość i uczyniłam go pierwszym zajączkiem wielkanocnym. Idąc dalej na północ spotkałam kobietę lasów i gór. Zwała się ona Erika. Była otwarta na ludzi, mimo że jej ogromny wzrost budził w nich przerażenie. Jej otwartość i odporność na wszelkie obelgi podnosiły mnie na duchu. Ona została pierwszą Wielką Stopą. Gdy byłam już prawie u kresu mej podróży gdzieś w Eurazji dopadła mnie śnieżyca. Tam spotkałam mojego drugiego wielkiego bohatera. Dosłownie on był wręcz ogromny! Miał ponad dwa metry. Spędziłam w jego domu kilka dni i spostrzegłam, że bardzo przypominał mi Erikę i Zająca. Przerażał on innych ludzi a mimo tego chciał podzielić się nimi radością. Ronił on zabawki z drewna i zostawiał je w nocy przed domami. On sam był sierotą bez przyjaciół, więc inne pamiętał nawet swojego imienia. przez wiele lat nikt go nie używał. Przypomniał mi się wtedy pewien mężczyzna, który zostawiał ludziom w nocy podarki, więc nazwałam go na jego cześć świętym Mikołajem. Kiedy po długim czasie wróciłam do domu, przeraziłam się. Moje siostry nie miały takiego szczęścia jak ja i ciągle były traktowane jak potwory. Przez to w ich sercach zagościł mrok i zamierzały zniszczyć ludzkość. Musiałam je powstrzymać, lesz nie byłam wstanie ich skrzywdzić. Dlatego użyłam całej mocy by zamknąć je w tej kuli. Niestety zamknęłam też siebie, lecz w odróżnieni od nich byłam świadoma tego, co dzieje się poza nią.
                - Myślisz, że twoje siostry nadal chcą zniszczyć ludzkość? – zapytał Dracula.
                - Niestety tak. Ale pozwól mi najpierw dokończyć opowieść. – powiedziała z dezaprobatą. – Kiedy byłam wewnątrz tego więzienia, zrozumiałam, że jeśli moi wybrańcy będą równie osamotnieni jak one, mogą skończyć podobnie. Zaczęłam, więc obdarzać ludzi mocą zgodną z ich charakterami. Jednak siedzenie w szklanej bance stało się strasznie uporczywe. Około siedemnastu lat temu postanowiłam znaleźć kogoś, kto uwolni mnie. Niestety oznaczało to także wolność dla moich sióstr. Wśród dzieci, które się wtedy urodziły szukałam takich z wysokim potencjałem. Rezultat aż przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Wybrałam dziewięcioro dzieci. Obdarzyłam je mocami, z którymi pomogliby mi rozprawić się z rodzeństwem. Za to jednego, tego, co przykuł moją uwagę wybrałam na mojego trzeciego bohatera. Otrzymał on umiejętność przełamania każdego zaklęcia…
                - Kim jest wybrana dziewiątka?- zapytał dziadek.
                - Większość z nich znajduje się w tej sali.- odpowiedziała z uśmiechem.- Dokładnie są to: Amanda, Andrea, Lili, Pablo, Artur, Bazyl, Mikołaj, Vincent oraz dziewczyna o imieniu Sara.

Jesteśmy wybrańcami? W sumie niezbyt mnie to zdziwiło, po tych wszystkich rzeczach. Ważne było to, że czekała nas kolejna walka, od której zależeć będzie przyszłość świata. W międzyczasie do mojej głowy nie wiem skąd wpadły słowa: ”Gdy pierwszych próby przejdzie pokolenie, spełni się prawdy marzenie”. Zastanawiałem się, co mogą one oznaczać, lecz byłem pewien, że niedługo przekonam się o tym na własnej skórze.


CIĄG DALSZY NASTĄPI...

poniedziałek, 26 października 2015

Rozdział 27

Rozdział 27
Witojcie!
Oto kolejna część przygód uczniów Wand Highschool!
Proszę o wasze komentarze i życzę udanej lektury!

Mijały dni i Vincent przyzwyczaił się już do zasad panujących w szkole. Odkąd byliśmy w jednej klasie zmienił się przebieg zajęć popołudniowych, ponieważ on musiał ćwiczyć zatrzymywanie zaklęć. Za każdym razem szło mu coraz lepiej.
Na początku października w wyniku awarii sieci kanalizacyjnej nasza sala była niezdatna do użytku. W zamian mieliśmy zajęcia w szkolnej auli. Podczas jednej z lekcji, kiedy Vincent próbował złamać zaklęcie Andrei, potknął się i wywrócił.  Upadł na stojącą nieopodal kulę przeznaczenia. Przez to pojawiło się na niej duże pęknięcie, a chwilę później zniknęła. W miejscu gdzie stała jeszcze przed chwilą pojawiła się chmura czarnego dymu, która rozdzieliła się na dwie i wyleciała przez otwarte okno w dachu. Z resztek dymu wyłoniła się sylwetka dziewczyny. Tajemnicza postać zaczęła przewracać się bezwładnie na podłogę, lecz z pomocą pośpieszył jej Vincent. Leżąca w jego ramionach kobieta mogła być mniej więcej w naszym wieku. Miała piękne długie liliowe włosy zasłaniające lewą połowę jej twarzy. Jej cera była jasna i gładka niczym jedwab. Oprócz włosów wyróżniały ją też jej długie wystające po bokach elfie uszy.  Jednak najważniejsze było to, że była nieprzytomna. Pani dyrektor kazała natychmiast zabrać ją do gabinetu pielęgniarza. Leżała tam przez kilka godzin a Vinci nie odstępował jej ani na krok. W sumie nie widziałem w tym nic dziwnego. W końcu była to dziewczyna, o której śnił, co noc przez kilka ostatnich miesięcy. Kiedy przyniosłem mu coś do zjedzenia, akurat się obudziła. Otworzyła swoje ametystowe oczy i spojrzała na Vincenta nieprzytomnym wzrokiem.
-Nie wiesz jak długo musiałam czekać by wreszcie cię spotkać… - odrzekła melodyjnym głosem.
- Ty… - zdziwił się. – Ty czekałaś na mnie? Ale ja cię nawet nie znam.
- Ważne, że ja cię znam Vincencie. Jesteś tym, którego wybrałam – mówiła. – Wybrałam na mojego wybawcę.
- Kim ty w ogóle jesteś?! – przerwałem im.
- Zwą mnie Jua. – odpowiedziała z pełną powagą. Jej oczy przestała przysłaniać mgła i lśniły niczym diamenty.– Jua Lerrodiel.
- Miło mi. –powiedziałem z uśmiechem chcąc trochę rozluźnić te poważną atmosferę. – Ja jestem…
- Wiem, kim jesteś Mikołaju. – odpłaciła się uśmiechem. – Obaj jesteście tacy podobni do waszych pradziadków. A może powinnam powiedzieć waszych prapraprapraprapraprapraprapra praprapraprapraprapradziadków.
- Znałaś ich? To ile ty w ogóle masz lat? – zapytał Vinci.
- Nie wiecie, że nie pyta się damy o wiek? – zaśmiała się. – To opowieść na inną okazję. Teraz są ważniejsze sprawy do zrobienia. Moglibyście zaprowadzić mnie do dyrektora tego przybytku?
Tak jak prosiła zaprowadziliśmy ją do gabinetu pani dyrektor. Rozmawiały ze sobą przez bardzo długi czas, więc poszliśmy powrotem do swoich pokoi. Bo musicie wiedzieć, że była to już dość późna godzina.
                Następnego dnia kuzyn obudził mnie wpadając do pokoju. Wyglądał na przerażonego. Wciąż jeszcze ledwo przytomny zapytałem go co się stało.
                - Chłopaki musicie mi pomóc!- to jedyne co mi odpowiedział.
                -Wiesz, że jest sobota? Musisz nas budzić z samego rana? – mruknął ponuro Arti. – I czy mógłbyś podać więcej szczegółów?
                - No, więc… - zaczął siadając na moim łóżku. – Miałem sen i w tym śnie ja…
                - Znowu te twoje sny? Co tym razem? Przyśniła ci się kolejna dziewczyna? – zapytałem.
                - W tym śnie… - mówił z drżeniem w głosie. - …ja umarłem.
                - Co?!- wrzasnęliśmy przerażenia.
                - Błagam powiedz nam, że nie wszystkie twoje sny się sprawdzają. – odpowiedział Artur. – Albo, że byłeś już stary i schorowany…
                - Niestety dotychczas wszystkie sprawdzały się wcześniej czy później. – odrzekł. Wyglądało na to, że nie chciał się z ty pogodzić.
                - A co dokładnie się wydarzyło w tym śnie?  - zapytałem.
                - Pocałowałem ją…. – mamrotał.- Pocałowałem Jue! Wtedy zacząłem tracić siły aż w końcu nic nie zostało…
- No to mamy wyjście z tej sytuacji! – zadeklarował wilkołak. – Dopóki jej nie pocałujesz nic się nie stanie, więc za wszelką cenę nie wolno ci tego zrobić. Może nie jest to stuprocentowe wyjście, ale na pewno da Ci trochę czasu.
- Dzięki… - mruknął trochę pocieszony.
- Ciągle mamy problemy przez te twoje sny. – zaśmiałem się. – Ja tam wcale ich nie miewam.
- Jak możesz nie mieć snów? – zapytał Artur.
- Sam nie wiem. – tłumaczyłem – czasami tylko chwilę przed obudzeniem słyszę swój głos mówiący rożne rzeczy…  Na przykład dzisiaj.
- I co takiego słyszałeś?- pytał zaciekawiony.
-„ Gdy słońce i księżyc spojrzą sobie w oczy, zatrute mrokiem serce zostanie oczyszczone pocałunkiem prawdziwej miłości…” – odparłem.
- To brzmiało jak wróżba z ciasteczka. – marudził wilkołak. – Co wy dzisiaj macie z tymi pocałunkami?
- A co jeśli to nie przypadek… - mruknął tylko Vinci, po czym wyszedł.
Bardzo niepokoiłem się snem mojego kuzyna. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że ten jeden raz się pomylił. Ciekawiło mnie też to, że wypowiedziałem tak mądre słowa. Zupełnie one do mnie nie pasowały… A co jeśli ja także posiadam dar przewidywania biegu wydarzeń? I dlaczego mam dziwne wrażenie, jakby coś ciągnęło mnie ku próbie, której mogę nie podołać sam? Teraźniejszość jest pełna pytań, a odpowiedzi kryją się w przyszłości…


Mam jeszcze dla was kilka portretów:








CIĄG DALSZY NASTĄPI...

niedziela, 18 października 2015

Rozdział 26


SIEMANKO!!!
Jakiś czas temu liczba wyświetleń przekroczyła 1000 dziękuję Wam i gratuluję, w końcu to głównie Wasza zasługa! :D
Dzisiaj przygotowałam dla was kolejną część mojego opowiadania. Liczę na wasze komentarze.
MIŁEJ LEKTURY!



                Wakacje się skończyły, więc pora wracać do szkoły. To znowu ja Najmłodszy w historii święty Mikołaj! Wraz z nowym rokiem w szkole pojawili się nowi uczniowie, nowe plany i nadzieje. Nikt nie wiedział, co nowego on przyniesie.
                Nowych uczniów pojawiło się znacznie więcej niż to przewidywano. Wszyscy z nich zachwycali się budynkiem i starszymi od siebie. Już pierwszego dnia zaczepiła mnie grupka pierwszoklasistów:
                -  Hej! To ty jesteś Yeti?
                - E… tak to ja. – odpowiedziałem im nieco skołowany.
                - Czy to prawda, że zajączek wielkanocny jest twoją dziewczyną? – pytali z ogromnym zaciekawieniem.
                - Eh… tak. – powiedziałem rozczarowaniem.

Na tym skończyła się ta rozmowa. Dla ogółu byłem tylko chłopakiem Lili. Świat nie dowiedział się o wszystkim, co robiłem ani o tym, że jestem świętym Mikołajem. Początkowo wcale mi to nie przeszkadzało, lecz w końcu zapragnąłem tego, by wszyscy, dosłownie wszyscy poznali całą prawdę.
Zdołowany poszedłem na pierwszą lekcję. Profesor Lupin jak zwykle się spóźnił. Kiedy w końcu się pojawił, przyprowadził ze sobą nowego ucznia. Z wrażenia zacząłem przecierać oczy bowiem nowym uczniem był ktoś kogo dobrze znam: mój ulubiony kuzyn Vincent. Część klasy, która go nie znała, (chociaż nie wiem, w jaki sposób skoro on tu tak często przychodził) zwróciła uwagę na nasze podobieństwo. Było słychać szepty o tym, czy nie jesteśmy braćmi.
                - Nazywam się Vincent Leg. Miło mi was poznać. – powiedział ze śmiesznym uśmieszkiem.
                - Vincent jest Wielką Stopą. – tłumaczył nauczyciel. -  Mam nadzieje, że dobrze go przyjmiecie.
Vincent Wielką Stopą?  W sumie to nic dziwnego, ale przecież on miał normalne stopy. Kiedy to się zmieniło?  Po chwili przestałem sobie tym zawracać głowę i skupiłem się na lekcji. Jednak jego obecność odrobinę mnie rozpraszała. Denerwowało nie to, że jako nowy uczeń wzbudza on zainteresowanie wszystkich dookoła. Poza tym drobnym szczegółem wszystko było po staremu. Pierwszego dnia nie odbywały się zajęcia popołudniowe. Korzystając z okazji poszedłem do domu po resztę swoich rzeczy. Mówiąc dom mam na myśli dom ciotki Nikole. Vincent poszedł razem ze mną.
                - Vinci, czy chciałbyś mi może coś powiedzieć? – zapytałem chcąc rozpocząć rozmowę.
                - Zaraziłem się od ciebie wielkimi stopami…- mruknął.
                - I dlatego musiałeś zmienić szkołę? – zaśmiałem się.
                - Nie. – odpowiedział. – To, że zmieniam szkołę było wiadome już po tej aferze z zamianą ciał. Ubłagałem panią dyrektor by dała mi skończyć klasę w tamtej szkole.
                - I nic mi nie powiedziałeś?!
                - To zepsułoby niespodziankę… - odpowiedział z uśmiechem.
Byliśmy tak zajęci dyskusją, że nie zauważyliśmy, kiedy dotarliśmy na miejsce. Gdy weszliśmy do środka, usłyszeliśmy, że ciocia z kimś rozmawiała. Po wejściu do pokoju zobaczyliśmy siedzącego obok niej mężczyznę.
                - Nikole, przedstawisz mi tych dżentelmenów? – zapytał mężczyzna.
                - Oh, to Vincent i Mikołaj. Moi bratankowie.- tłumaczyła - Mikołaj mieszka u mnie od kiedy mój brat zginął. Chłopcy to jest Rupert, mój nowy chłopak.
                - Czemu nikt w tej rodzinie mnie o niczym nie uprzedza? – mruknąłem.
                - Miło mi cię poznać. – powiedział mężczyzna podając mi dłoń.
                - Mii też… - odpowiedziałem.
Rupert był dobrze zbudowanym mężczyzną. Miał krótkie blond włosy i zielone oczy. Na nosie nosił okrągłe, miedziane okulary. Ubrany był w koszule i spodnie w barwach maskujących.
                - Jak pierwszy dzień w nowej szkole Vincent? – zapytał Rupert zmieniając temat.
                - Dobrze… – Vincent odpowiedział z niepewnością w głosie.
                -To ty go znasz? – szepnąłem do kuzyna.
                - Tak, był moim nauczycielem sztuki w zeszłym roku.
Razem z ciotką i Rupertem zjedliśmy razem obiad. Po posiłku ciocia zajęła się zmywaniem. W tym czasie my zajęliśmy się rozmową z gościem.
                - Jak się poznaliście? – zapytał Vincent.
                -Cóż… poznaliśmy się przez Internet. – odpowiedział z rozmarzeniem. – Tak dokładnie to na stronie zrzeszającej fanów wielkiej stopy.
                -To istnieje taka strona? – zdziwił się mój kuzyn.
                - Dlaczego interesuje się pan wielką stopą? – zapytałem.
                - To takie moje hobby. W wolnym czasie podróżuję po świecie próbując sfotografować legendarne stworzenia. – tłumaczył. – Dałbym wszystko, za chociaż jedno zdjęcie. Niestety za dobrze się ukrywają.
                - Jak myślisz, w jaki sposób się ukrywają? – pytał Vinci z tym swoim uśmieszkiem.
                -Pewnie uznacie mnie za świra, ale uważam, że ukrywają się one wśród ludzi. – zaśmiał się.
Rozmawialiśmy z nim jeszcze przez chwilkę. Gdy zaczęło się ściemniać, wziąłem swoje rzeczy i wróciliśmy do szkoły. Vincent zamieszkał w pokoju z Bazylem. A ja z jakiegoś powodu nie mogłem się doczekać następnego dnia. Miałem takie dziwne przeczucie, że zdarzy się coś, co całkowicie zmieni moje życie…

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

wtorek, 13 października 2015

Wakacyjna przygoda cz2.

Wakacyjna przygoda cz2.
Jest!
nie wiem czy tylko ja wyczekiwałam tej chwili, ale wreszcie mogę wam zaprezentować kolejną część. Zyczę wam wspaniałej lektury i liczę na komentarze.   ;)




                Chcecie wiedzieć, co działo się w tym czasie na powierzchni? Jasne, że tak. Opowiem to wam ja! Jedyny, niepowtarzalny Vincent Leg! Mój kuzyn mikołaj tego nie widział, więc zostawił opis tych wydarzeń dla mnie. Wszystko zaczęło się, kiedy wyszedłem ze stajni reniferów. Byłem wściekły na Mikołaja. Nie za to pytanie „ czym jesteś”, tylko za przywłaszczenie sobie całej spuścizny naszych przodków. To, że posiada tytuł nie znaczy wcale wyższości nade mną. A jeśli chodzi o pytanie, które tam padło, zadawałem je sobie już od jakiegoś czasu. Sądząc po reszcie mojej rodziny powinienem być Yeti albo Wielką stopą, jednak wcale nie miałem dużych stóp. Na tamten czas pytanie pozostawało bez odpowiedzi…
                Dość o mnie. Gdy wyszedłem ze stajni, za mną ruszył Bazyl. Doskonale się wzajemnie rozumieliśmy, ponieważ chodziliśmy razem do klasy już od czasów podstawówki, ale dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Szliśmy w kierunku domu Mikołaja, kiedy spotkaliśmy mojego ojca. Chciał, bym z nim poszedł. Chciał omówić pewne sprawy rodzinne. Tak, więc zostawiłem przyjaciela samego i zdążałem za ojcem. Usiedliśmy całą rodziną w salonie. Ojciec spojrzał na mnie, a później na mamę i Niko. W jego oczach było widać poczucie winy.
                - Kochanie, chciałem ci coś powiedzieć… - zwrócił się do matki. – Cały czas ukrywałem przed tobą coś ważnego…
                - Co ty mówisz Nikolasie? – zaśmiała się. – Ty miałbyś coś ukrywać?
                - Mówię serio. – skarcił ją. – Wiem, nie powinienem tego ukrywać, ale myślałem, że nie ma takiej potrzeby.
                - Powiesz to w końcu?! Czy ja mam to zrobić? – odezwałem się domyślając się, o co chodzi.
                - Eh… Nie ma sensu tego przedłużać. – powiedział ociężale. – Moja rodzina nie jest taka zwyczajna jakby się to wydawało.
                - To dlatego się do nich nie przyznawałeś - przerwała mu.
                - Nie, nie dlatego… - mruknął. – Proszę daj mi najpierw dokończyć. Mój ojciec to Wielka Stopa.
                - Co masz przez to na myśli?  - zapytała zbita z tropu.
                - To co powiedziałem. Zresztą nie tylko on. Moja młodsza siostra także. To u nas rodzinne.
                - To znaczy, że ty też? A co z twoim bratem, albo z naszymi dziećmi? – zasypywała go pytaniami.
                - Ja jestem inny, zwyczajny. – tłumaczył spokojnie. – Za to mój brat był Yeti po matce, tak jak jego syn.
                - Mikołaj nie jest Yeti! – przerwała im Niko. Wyglądała jakby była na nich zła. – On jest świętym Mikołajem!
                - Masz rację kochanie. – powiedział do niej ciepło. – Ale jest też Yeti.
                - A co z naszymi dziećmi? – wróciła do rozmowy mama.
                - Co do Niko i Vincenta to sam nie wiem…  To okaże się później.
Następnie tata tłumaczył jej o magii i opowiedział jej wszystko. O Mikołaju, o mnie, o naszym ratowaniu świata itp. Nagle do pokoju wpada Bazyl.
                - Przepraszam, że przeszkadzam, ale pilnie potrzebuję teraz Vincenta! – mówił zdenerwowany.
                - Coś się stało? – zapytałem.
                - Coś wielkiego! – mówił z przerażeniem w oczach. –Lepiej wyjdź i sam zobacz.
Wyszedłem na zewnątrz. To co wtedy ujrzałem naprawdę było… wielkie, chociaż było mniejsze niż drapacze chmur. Na polanie nieopodal stał ogromny smok. Jego łuski były białe jak śnieg a oczy były czerwone niczym zachodzące słońce. Miał paszczę wypełniona ostrymi, perłowymi zębami. Najgorsza była jego wielkość. Miał około dziesięć metrów wysokości, licząc od paszczy do koniuszka ogona miałby chyba z piętnaście metrów. Jego skrzydła przypominały żagle od naprawdę dużego żaglowca, lecz były bardzo postrzępione. Był dwa razy większy od Bazylego jako smoka.
                - Cz… cz…czy to jest smok?! – wyjęknęła przerażona mama, kiedy wyszła na polanę.
                - Tak. To najprawdziwszy, dorosły smok. – odrzekł ze spokojem tata.
                - Vinci, musisz mi pomóc. Sam sobie z nim nie poradzę. – powiedział Bazyl.
                - Co? Wy chcecie z nim walczyć? – krzyczała matka – Przecież on was zabije!
                - Mamo, nie jesteśmy tacy słabi. – uspokajałem ją.-  Jakoś sobie poradzimy .
Mój przyjaciel zmienił się w smoka, co jeszcze bardziej ją zaskoczyło. W tym czasie smok stał w bezruchu i rozglądał się po okolicy, lecz gdy dostrzegł jak Bazyli się zmienia, wypuścił na niego chmurę dymu i odrzekł:
                - Jak śmiesz wkraczać na mój teren młodzieńcze?!  I w jaki sposób ukrywałeś się w skórze człowieka?!
                - Nie wiedziałem, że to twoje terytorium. – odpowiedział Bazyl.
Smok rzucił się na niego, lecz mój przyjaciel umknął wzbijając się w powietrze. Starzec nie poleciał za nim. Jego skrzydła były zbyt zniszczone. W tym samym momencie ja pozbawiłem go części jego mocy. Nie dałbym rady z całą. Osłabiony smok odepchnął mnie swoim ogonem. Kiedy upadłem, zobaczyłem podbiegającego Mikołaja. Kazał Biance zostać przy mnie i podszedł do walczących smoków. Zwrócił się do białego tymi słowami:
                - Kim jesteś i co tu robisz?
                - Nazywam się Ninsus. Jestem smokiem zamieszkującym tę krainę. – odrzekł dumnie. - Chronię swoje terytorium przed tym młodzieniaszkiem.
                - On wcale nie chce zabierać ci domu. – uspokajał go Mikołaj.
                - Właśnie. Jestem tu tylko przejazdem.- powiedział Bazyl powrotem przybierając swoją ludzką formę. - Nie musisz się martwić.
                - Jak ty to robisz? – spytał smok. – Przecież nasza rasa nie potrafi zmieniać swojego wyglądu.
                - Ja nie jestem smokiem od urodzenia. – tłumaczył chłopak. – Zostałem zmieniony przez klątwę.
                - Klątwę? To pewnie sprawka ojej siostry. – zaśmiał się smok. – Planowała już to od małego.
                - Tak w ogóle, od kiedy tu mieszkasz? – wtrącił się Mikołaj.
                - Zamieszkuję tę okolicę już od sześćdziesięciu lat. – zaczął opowiadać. -  Kiedy byłem jeszcze młody, zgubiłem się podczas lotu ponad chmurami. Próbując odnaleźć dom uszkodziłem sobie skrzydła. Wylądowałem tutaj i zaopiekowała się mną piękna dziewczyna.
                - Naprawdę?  - zapytałem.
                - Tak. Wiecie, że jesteście do niej podobni. – powiedział patrząc na mnie i Mikołaja. – macie takie same nosy jak ona. Ten mężczyzna i dziewczynka też. Jesteście jej krewnymi?
Tą dziewczyną, o której opowiadał musiała być nasza babcia. Na jego pysku było widać uśmiech, lecz zniknął, kiedy dowiedział się, że ona już od dawna nie żyje. Pogodził się z tym i wrócił do swojej pieczary. Tymczasem my chcieliśmy spróbować nauczyć latać renifery. Zawołaliśmy je do pokoju z saniami. Od razu ustawiły się w odpowiedniej kolejności: Rudolf na przedzie a reszta za nim w parach. Jednak po chwili pojawiło się zamieszanie. Jakiś mały reniferem wpychał się na miejsce Rudolfa.
                - Hej mały! Co ty tu robisz? – krzyknął na niego Arti. – To miejsce Rudolfa.
                - Ona bardzo chce zająć jego miejsce. – odparła Bianka. – Zawsze tak robi.
                - A więc to jest ona. – powiedziałem zerkając na jej plakietkę z imieniem. – Russu… ładne imię.
                - Vincent, chodź ze mną na chwilę. – powiedziała. – Mam tu coś, co cię zainteresuje…
Odeszliśmy razem. Elfka podarowała mi pewną książkę. Były w niej umieszczone drzewa genealogiczne reniferów. Znalazłem tę małą reniferkę i uśmiechnąłem się w duchu. Według rodowodu była ona kuzynką Rudolfa. Była podobna do mnie. Tak jak ja to nie ona a jej kuzyn przejął rodzinną tradycję. Wróciłem do reszty i zaproponowałem żebyśmy dali jej szansę. W oczach Mikołaja widziałem, że on doskonale wie, o co mi naprawdę chodzi. Russu dołączyła do zaprzęgu obok Rudolfa. Zanim zaczęliśmy próby lotu każdy po kolei robił sobie zdjęcie w saniach. Wszystko było już gotowe, Mikołaj siedział już na miejscu a obok niego przysiadła się Niko.
                - Vinci, na co czekasz? – zapytał się Mikołaj. – Wsiadaj!
                - Ja? Serio? – zdziwiłem się.
                - Bez ciebie nigdzie nie lecimy!- zawołał mój kuzyn z uśmiechem.
Wsiadłem do sań, gdy nagle zdarzyło się coś dziwnego. Zaczęły one lśnić. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Przecież, kiedy wcześniej w nich siedzieliśmy wszystko było normalnie. Po chwili drzwi od stajni po prostu się otworzyły. Renifery ruszyły naprzód i… polecieliśmy. Tak po prostu. Z tego wszystkiego najbardziej cieszyły się dwie najmłodsze: Niko i Russu.

                To była chyba najlepsza część tamtych wakacji, ale moje sny zapowiedziały mi, że po nich będzie jeszcze ciekawiej… Chcecie wiedzieć? Nie, nie będę wam spolerował. Starczy, że ja mam przez to zrujnowane niespodzianki… Powiem tylko, że to będzie naprawdę… nie. Zachowam to dla siebie.

Kolejne dzieło mojej kolezanki <3
Tym razem przedstawia ono "szlachetne" renifery.

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

niedziela, 4 października 2015

Wakacyjna przygoda.

 Po wielu dniach oczekiwania mam zaszczyt przedstawić wam kolejne opowiadanie z tej serii. Miłej lektury.



                Wreszcie nadszedł czas wyczekiwany z niecierpliwością przez każdego ucznia – wakacje! Zakończenie roku odbyło się bez zbędnych ceregieli. Każdy dostał świadectwo, pożegnaliśmy się i tyle. Później zaczęliśmy wyprowadzać się z internatu. Każdy ruszył w swoją stronę. Amanda wróciła do Szkocji, Andrea do rodzinnego zamku w Rumunii, Pablo do Meksyku. Ja też zamierzałem wrócić do domu.
                Dom. Każdy ma swój, lecz gdzie jest mój? Szkoła zastąpiła mi mój dom w Finlandii, a formalnie mieszkałem teraz u ciotki. Gdzieś tam w głębi serca zrozumiałem, że dom twój tam gdzie serce twoje. A ono było zawsze przy moich przyjaciołach, lecz pewnie oni woleliby spędzić wolny czas ze swoimi rodzinami niż ze mną. Mimo wszystko postanowiłem ich zapytać o wakacyjne plany:
                - Macie już jakieś plany na wakacje?
                - Plany? Ee… jasne, że mamy – odpowiedziała lekko zdenerwowana Lili, spoglądając na Bazylego. – Zamierzamy spędzić trochę czasu w rodzinie. Wreszcie w komplecie.
                - Jasne… - przytaknął jej.
                - Ja też mam już plany… - mruknął Arti.- Muszę nauczyć się jak być królem, więc spędzam wakacje z matką. A ty, co będziesz robił?
                - Jeszcze nie wiem… - odpowiedziałem zawiedziony.
                - Plany planami, ale nie zapomnijcie o mnie! – powiedział ktoś za naszymi plecami. – Dzisiaj wszyscy nocujecie w moim domu!
Odwróciliśmy się, żeby sprawdzić, kto to był. Nie byliśmy zaskoczeni tym, kogo ujrzeliśmy. Był to mój ulubiony kuzyn. Miał zakończenie roku wcześniej niż my i przyszedł po nas. Przy okazji spotkał też panią dyrektor, która dała mu pewien podarunek. Były to okulary, takie same, jakie mają wszyscy nauczyciele w tej szkole. Nie są to zwykłe bryle. Pozwalają one każdemu, kto wie jak ich używać na zobaczenie istniejących lini magii. Linie magii to przewidywalny tor rzucanego zaklęcia. Jeśli je przetniesz, dosięgnie cie zaklęcie. Nauczyciele używają ich, żeby dowiedzieć się, kto czaruje w czasie zajęć. Jest to łatwe, ponieważ linia pozostanie jeszcze chwilę po zakończenia czaru. Vincent mówił też, że dostał je, gdyż będą one bardzo pomocne przy jego zdolnościom. W jego przypadku, zetkniecie z linią sprawia, że dany czar zostanie złamany.
                Wracając do tamtego dnia. Wszyscy poszliśmy do domu Legów. Moi przyjaciele rozmawiali o czymś z Vincentem, ale nie pozwolili mi nic zrozumieć. Znowu jakieś tajemnice?  Wszystkiego dowiedziałem się zaraz po kolacji. Te zdradzieckie lisy mnie okłamały! Mieli plany na wakacje, ale zupełnie inne, no… nie do końca. Tak naprawdę zmówili się razem by zrobić mi niespodziankę.
 -Wszyscy razem lecimy do Finlandii! – odrzekli mi po skończonym posiłku.
- Serio! A kiedy? – zapytałem szczęśliwy.
- Jutro z samego rana. – odpowiedziała spokojnie ciocia Aleksandra.
Z tego wszystkiego nie mogłem zmrużyć oka. Byłem zbyt podekscytowany. Wracam tam do Finlandii, do domu, w którym się wychowałem. Rozmyślałem nad tym jak zmieniło się moje życie odkąd go opuściłem. Poznałem nowych ludzi, odnalazłem rodzinę, stałem się zupełnie inną osobą. W końcu jednak udało mi się zasnąć. Obudziłem się z samego rana a zaraz po mnie obudził się też Vincent. Nie wiedziałem czemu, ale rumienił się przez sen.
                - Znów miałeś jeden z tych twoich proroczych snów? – zapytałem.
                - Nie mam pojęcia… - mruknął.- Od jakiegoś czasu ciągle śni mi się pewna dziewczyna, ale nigdy nie mogłem dostrzec jej twarzy… aż do dzisiaj.
                - Jak wyglądała? – ciągnąłem temat.
                - Miała jasną gładką cerę, piękne liliowe włosy, oczy w kolorze śliwek i…
                - I co? – pytałem zaciekawiony.
                - Elfie uszy.
                - Może spotkamy niedługo tą twoja piękną elfkę?
                - Może… - powiedział zamyślonym głosem.
Razem z kuzynem wyszliśmy wcześniej, żeby odebrać bilety na samolot. Później biorąc pod uwagę, że Arti jest przeziębiony i nie jest wstanie wyczuwać zapachów, wpadliśmy na pewien pomysł. Vincent wybielił sobie włosy kredą i włożył okulary. Tymczasem ja znalazłem drugie o tym samym kształcie. Teraz nikt nie był w stanie nas rozróżnić. Teraz pozostało tylko zaczekać na przyjście reszty. Pierwsi przyszli Lili i Bazyl, którzy też przebrali się by nie dało się ich rozpoznać, lecz nie udało im się. Mimo, że są bliźniętami, Artur w mig się połapał. W naszym przypadku było zupełnie inaczej. Młody wilkołak nie był w stanie powiedzieć, który z nas był mną. Udało się nawet nabrać rodziców Vincenta, którzy byli pomysłodawcami wycieczki. Ku zaskoczeniu wszystkich tylko małej Niko udało się rozwiązać tę zagadkę. Wciąż nie mam pojęcia jak to zrobiła, a może po prostu miała farta?
                 Na miejscu byliśmy już po dziesięciu godzinach. Dzięki okularom Vincent dostrzegł, że cały obszar należący do mojej rodziny otoczony był specjalną barierą, która nie pozwalała zwykłym ludziom n zobaczenie magii poza jej obszarem. Oprowadziłem wszystkich po posiadłości. Nic ty się nie zmieniło, poza ogromną warstwą kurzu oczywiście. Prosto wyglądające meble, puste wazony, wyblakłe firanki wszystko pokryło się kurzem. Później wszyscy poszliśmy zostawić kwiaty na grobach moich rodziców. Za domem mieścił się prywatny cmentarz należący do mojej rodziny. Prócz rodziców spoczywała ta tez moja babcia – Nicole Foot, a także reszta moich przodków. Jak pewnie się spodziewacie było tam pełno osób imieniem Mikołaj. W przeciwieństwie do mnie nie nazywali się oni Foot, tylko White. Moja babcia była jedyną kobietą pełniącą zaszczytna funkcję świętego Mikołaja. Następnie wszyscy zajęliśmy się sprzątaniem i przygotowaniami do obiadu. Po zjedzeniu posiłku razem z kumplami (i Lili) wybraliśmy się zobaczyć stadninę reniferów. Bo co by to był za święty Mikołaj, który nie ma reniferów. Gdy byłem młodszy nie lubiłem tych zwierząt, więc nie przychodziłem tu zbyt często. Weszliśmy do stajni. To miejsce było bardzo zadbane, zupełnie inaczej niż dom. Budynek był podzielony na trzy części. W największej z nich znajdowała się większość zwierząt natomiast w drugiej było tylko dziewięć reniferów. Umieszczone były one w osobnych boksach. Wyglądały one dużo szlachetniej niż pozostałe. Wszystkie miały na szyjach obroże z imionami. Przeczytałem napis na obrozy jednego ze „szlachetnych” reniferów.
                - Rudolf XV? Ciekawe… - mruknąłem.
                - Ten nazywa się Kometek XVII! – zachwycała się Lili.
                - Ten to Złośnik XVII… - dodał Vincent.
-Ta dziewiątka musi być potomkami pierwszych reniferów Mikołaja! – zachwycał się Artur. – Ciekawe czy będą w stanie polecieć?
Arti miał rację. Pozostałe sześć miało na imię: Amorek, Błyskawiczny, Fircyk, Pyszałek, Tancerz i Profesorek. Wszyscy mieli jeszcze dopisek XVII. Ach, zapomniałem wspomnieć, co było w trzeciej części stajni. Otóż było tam to, co poza brodą, czapką i reniferami było symbolem Mikołaja – piękne, czerwone sanie!
                - Nie jestem godna by tego dotknąć. – powiedziała Lili zbliżając się do nich. – To najprawdziwszy symbol legendy!
                - To… moje dziedzictwo. – powiedziałem z zachwytem. Dopiero w tamtej chwili pojąłem, że jestem dziedzicem tak niezwykłej rodziny.
                - Chciałeś powiedzieć nasze? – powiedział złośliwie Vincent.
                - Jakie nasze? To ja jestem Mikołajem.
                - Może i tak, ale ja też należę do tej rodziny! – mówił zbulwersowany. – To nie moja wina, że nie jestem Yeti!
                - Właściwie, czym ty jesteś?! – krzyknąłem.
Zapadła cisza. Vincent spojrzał na mnie ze złością i wyszedł. Za nim poszedł Bazyl, z którym ostatnio bardzo się zaprzyjaźnił. Nie wiedziałem, co robić. Byłem wściekły. Po chwili zauważyłem drzwi do jeszcze jednego pomieszczenia. Wejście było chronione hasłem. Wtedy przypomniałem sobie o tym, co przeczytałem kiedyś w dzienniku ojca. Podał mi do niego hasło, a brzmiało ono Frost.. Szybko je wpisałem. Drzwi się otworzyły i ujrzeliśmy schody prowadzące w dół.   Na ich drugim końcu znajdowało się podziemne miasto elfów. Było ich tu naprawdę dużo! Pełno niskich ludzi ze spiczastymi uszami. Nie minęło dużo czasu, a zostaliśmy zauważeni.
                - Intruzi! – krzyknął jeden z elfów.
                - Zaczekajcie! My nie… - próbowałem im wyjaśnić, że nie jesteśmy intruzami.
                - Milcz! – krzyknął na mnie elf z siwą brodą i cukrową włócznią. – Będziesz się tłumaczył przed burmistrzem!
Elficcy strażnicy uzbrojeni w cukierkową broń prowadzili nad przez miasto. Mieściło się ono w ogromnej jaskini. Pełno było w niej niedużych drewnianych domów. W oddali dostrzegłem też kilka fabryk, lecz najbardziej zachwyciło mnie to, że całe miasto oświetlane było przez lampki choinkowe. Elfy zawlekli nas do większego budynku przypominającego drewniany ratusz. Mimo tego, że wielkością przewyższał domy, nie mogłem w nim stać. Cały czas musiałem być zgięty w pół. Tylko Lili to niezbyt przeszkadzało. Była dość niska by się tam zmieścić.
                - Przyprowadziliśmy intruzów! – zameldował brodaty elf.
                - Zostaw ich tu. – rozkazała mu starsza elfica.- Zajmę się nimi.
Byliśmy w dobrze oświetlonym pomieszczeniu z jasnymi ścianami i barokowym wystrojem. Przy jednej ze ścian mieścił się marmurowy kominek. Nad nim mieścił się obraz przykryty czarnym materiałem.
                - Co jest pod tą płachtą? – zapytałem.
                - Nie twoja sprawa… - odpowiedziała zimno kobieta. – To ja tu będę zadawać pytania. Zrozumiano.
                - Tak! – odpowiedzieli chórem Artur i Lili.
                - Jak tu weszliście?
                - Normalnie. Otworzyliśmy drzwi i zeszliśmy po schodach. – tłumaczył wilkołak.
                - Znaliście hasło do drzwi? Skąd? – pytała coraz bardziej zdenerwowana.
Wtedy do pokoju weszła młoda elfka trzymająca stos papierów. Była to nasza stara znajoma Bianka.
                - Wasza wysokość! Przyjaciele! Co tu robicie? – krzyknęła, kiedy nas zobaczyła.
                - Wasza wysokość? – mruknęła pani burmistrz.- nie mów, że ty to…
                - A co, nie widać? – odpowiedziałem ironicznie wskazując na moje śnieżnobiałe włosy.
                - Bardzo przepraszam! Proszę wybacz mi!
Później wyjaśniłem całe nieporozumienie. Bianka oprowadziła nas po mieście i przedstawiła wszystkim. Nie musiałem wiele czekać, a moi poddani urządzili na moją część wielką ucztę. Nagle świętowanie przerwało potężne trzęsienie ziemi.
                - To coś na powierzchni! – krzyknął jeden z elfów.

Trzęsienie było ogromnym zagrożeniem dla podziemnego miasta. Mieszkańcy schowali się do specjalnych schronów na takie wypadki. Natomiast Lili, Arti i ja udaliśmy się na górę, by sprawdzić co się stało…


CIĄG DALSZY NASTĄPI....
Copyright © 2016 Opowieści Kattys , Blogger