piątek, 27 listopada 2015

Rozdział 34

Rozdział 34
                Gdy wróciliśmy do szkoły wszyscy już na nas czekali. Pani dyrektor szybko objaśniła nam zaistniałą sytuację. Otóż okazało się, że jeszcze przed swoja śmiercią ojciec Artura ustawił ukrytą kamerę w tamtej wieży i ustawił wszystko tak by nagranie zostało udostępnione właśnie piętnastego grudnia.
Filmik ten widział już każdy człowiek posiadający dostęp do Internetu. Agenci rządowi momentalnie zaczęli zbierać informacje na temat osób, widocznych na video. Jako, ze wszyscy uczęszczamy do tej samej szkoły, musieliśmy się przygotować na to, że tu dotrą. Najpierw jednak przyszli moi rodzice i siostra. Bardzo się o mnie martwili.
                - Vinci gdzie ty byłeś?! – podbiegła do mnie siostrzyczka.
                - Tylko na wycieczce… - mruknąłem. – Ale mogłabyś mnie tak nie nazywać.
                - Naprawdę nie zauważyłeś braciszku? – zaśmiała się odchodząc parę kroków do tyłu. – Jestem jak Mikołaj!
 Przyjrzałem jej się uważnie i przez moment zamarłem w bezruchu. Niko miała rację. W pewnym sensie naprawdę była jak nasz kuzyn. Część jej ślicznych, kasztanowych włosków zrobiła się zupełnie biała. Była to tylko grzywka, ale ten widok uświadomił nam wszystkim, że Nikoletta jest Yeti po babci. Było, więc bardzo prawdopodobne, że to właśnie ona zostanie następnym świętym mikołajem, jednak moim obowiązkiem było pełnić tę funkcję przynajmniej do czasu, gdy będzie gotowa. Jako że lepiej żeby się dowiedziała, na czym po polega, zabrałem ja ze sobą na zwołane wówczas posiedzenie „Szóstki”. Były tam ogólne nudy (podejrzewam, że jak zwykle). Mówili o tym, co ja wiedziałem już od bardzo dawna. Na dodatek ja czułem się coraz gorzej. Teraz oprócz bólu głowy czułem, że podwyższyła mi się temperatura. Nie chciałem im przeszkadzać w tej „interesującej” dyskusji, więc siedziałem cicho miejąc nadzieję, że zaraz mi przejdzie. Nagle przed moimi oczyma pojawił się jakiś obraz. Widziałem Mikołaja grożącego nożem najpierw jakiemuś mężczyźnie a potem mnie. W czasie tej wizji ból głowy był prawie nie do zniesienia. Nie wiedziałem nawet, ze w tamtej chwili upadłem na ziemię.
                - Vinci nic ci nie jest?! – pytały się dziewczyny.
                - Ja… - mruknąłem wciąż będą na wpół świadomym. – Mikołaj…
                - Co się stało braciszku? – krzyczała zdruzgotana Niko.
                - Ja miałem wizję. – powiedziałem już w pełni przytomny. – Widziałem Mikołaja!
                - Może podałbyś nam więcej szczegółów? – powiedział niezbyt ucieszony Pablo.- W końcu to ważna sprawa.
 Pozbierałem się z podłogi zacząłem opowiadać im, co widziałem. W czasie, gdy oni zasypywali mnie pytaniami o szczegóły, zdałem sobie sprawę, że te wydarzenia będą miały miejsce w gabinecie dyrektora.  Jednak dyrektorem będzie zupełnie inna osoba, a przecież Mikołaj wyglądał tam dokładnie tak jak w chwili, kiedy pozbawiłem go chwilowo sił. Dorośli słysząc to, doszli do wniosku, że mój kuzyn spadając z góry musiał wpaść w jakąś wyrwę w czasie, co jest dość prawdopodobne w tamtej okolicy.  Pani dyrektor uznała, że lepiej, jeśli Lili, Artur i ja znikniemy na jakiś czas, więc zleciła mam misję odzyskania go. Lili była tak bardzo podekscytowana i szczęśliwa, że natychmiast, bez słowa poszła się szykować. Wszyscy się rozeszli a ja poszedłem zabrać Artiego do gabinetu pani Torro. Kiedy w końcu się tam zebraliśmy, Chupacabra dała mi specjalny medalion pozwalający na użycie zaklęcia do podróży w czasie. Wystarczyło pomyśleć o dniu, w którym chcesz się znaleźć i wypowiedzieć słowa „ Do dzieła”. Problemem było jednak to, że nie miałem pojęcia, kiedy dokładnie miało się TO wydarzyć. Myślałem po prostu dniu przed tym, co widziałem w mojej przepowiedni. Istniało duże ryzyko niepowodzenia, ale moi towarzysze nie mieli o tym pojęcia. Chociaż nawet, jeśli wiedzieliby i tak zrobiliby to z równym entuzjazmem. Najważniejsze było to, żeby jak najszybciej odzyskać Mikołaja. Chwyciłem przyjaciół za ramiona i wypowiedziałem słowa zaklęcia.
                Nie jestem pewny, co działo się później. Ocknąłem się leżąc na trawie w jakimś parku. Nieopodal leżeli moi znajomi. Widocznie przenieśliśmy się nie tylko w czasie, ale także zmieniliśmy miejsce pobytu. Budynki wydawały mi się bardzo znajome a jednocześnie były zupełnie inne niż zazwyczaj. Nie miałem jednak wątpliwości, że to wciąż Desiderata.
                - Vinci, spójrz tutaj. – Artur wyrwał mnie z zadumy. – Ktoś nas obserwuje.
                - Oni chyba noszą mundurki Wand Highschool. – dodała Lili.
W oddali spostrzegłem dwie postacie i niebiesko-czarnych mundurkach. Wyglądali tak, jakby wyczekiwali naszego przybycia. Podeszliśmy bliżej, żeby zapytać się gdzie dokładnie jesteśmy i jak dostać się powrotem do szkoły.  Wtedy przyjrzeliśmy im się bliżej. Nieznajomymi była dwójka nastolatków: białowłosa, wysoka dziewczyna z groźnym wzrokiem oraz odrobinę niższy od niej, ale dobrze zbudowany chłopak o jasnych, blond włosach. Oczy obojga miały piękny odcień zieleni. Wydawali się mi bardzo znajomi, lecz nie byłem pewien gdzie mogłem ich wcześniej widzieć.
                - Nie wiecie jak długo na was czekaliśmy.- powiedział chłopak.
                - Czekaliście na nas? Dlaczego?- zapytał Artur.
                - Czy to nie oczywiste? – prychnęła dziewczyna. – Żeby sprawdzić waszą siłę. Vincencie Leg, jesteś gotów na walkę ze mną?
Nie oczekiwaliśmy takiej odpowiedzi. Potrzebowaliśmy głębokiej narady, więc Lili zatrzymała czas, żeby oni nie słyszeli, o czym dyskutujemy.
                - Co o nich sądzicie? – zapytałem. – Walczymy?
                - Nie mamy teraz czasu na takie sprawy. – skarciła mnie Lili.
                -Ty nie musisz walczyć zajączku… - mruknął ktoś za naszymi plecami. Jako, ze coś takiego nie powinno się zdarzyć szybko odwróciliśmy się, żeby zobaczyć, kto to powiedział. Była to ta białowłosa dziewczyna. Kiedy zobaczyła nasze zaskoczone miny zaśmiała się. – No tak, przecież wy nic nie wiecie… - dodała.
                - Jak ty możesz się ruszać?! – krzyknęła Lili. – Przecież zatrzymałam czas!
                - Tacy jak ja uwalniają się spod wpływu tego czaru w bliskiej obecności świętego Mikołaja. – tłumaczyła.- Widocznie ta bransoleta wystarczy. Nie macie wyboru, musicie się z nami zmierzyć.
Lili przywróciła bieg czasu i ustaliliśmy warunki pojedynków. Pierwszy z nich miał odbyć się pomiędzy Arturem i tajemniczym chłopakiem natomiast drugi pomiędzy mną a dziewczyną ze śnieżnobiałymi, długimi włosami. Lili miała pilnować, żeby nikomu nie stało się nic poważnego.

 Jakie moce posiadają spotkani przez nas czarodzieje? Jak ta dziewczyna mogło oprzeć się zaklęciu Lili? I dlaczego z minuty na minutę ta dwójka wydawała mi się coraz bardziej znajoma? Czułem, że odpowiedzi na te pytania znajdziemy zarówno w trakcie jak i po tych bitwach…




Rysunek przedstawiający czarodziejow spotkanych przez naszych bohaterów.


CIĄG DALSZY NASTĄPI...

poniedziałek, 23 listopada 2015

Rozdział 33

Przepraszam, że taki krótki, ale obiecuję, że następny będzie dłuższy.
Miłej lektury!


                Samolot, którym wracaliśmy do domu wylądował w Smiletown oddalonym jakieś 20km od Desiderata. No tak, pewnie się zastanawiacie, dlaczego Lucjan Goldenflower posiada własny samolot. Sam byłem zaskoczony. Otóż ten niepozornie wyglądający mężczyzna był prezesem i założycielem firmy Flower Games international – w skrócie, FG. Jeśli to wam nic nie mówi dodam, że jest to jeden z największych koncernów produkujących gry komputerowe. Jedną z ich najsłynniejszych serii jest „ The Rens”. Niby zwyczajna gra o kierowaniu ludźmi zwanymi Renami, a zdobyła tak ogromną sławę na całym świecie.
                Bazyl nie był zadowolony z naszej wizyty tutaj. Nie znosił tego miasta mimo tego, że to jego dom. Dlatego właśnie do szkoły chodził w Desideracie. Natomiast Jua zachowywała się tam jak małe dziecko. Z radością zachwycała się wysokimi, oszklonymi wieżowcami, ruchliwymi ulicami oraz tym wszystkim, co znajdziecie w dużych miastach. Dla niepoznaki dałem jej moją bluzę z kapturem, żeby mogła zakryć swoje elfie uszy. Wiecie, co by się stało, gdyby ludzie odkryli, kim ona naprawdę jest? Korzystając z tego, że mieliśmy trochę wolnego czasu, poszliśmy coś zjeść na mieście. Wszyscy przechodnie, których minęliśmy, dziwnie na nas patrzyli.  Nie mieliśmy pojęcia dlaczego. Jednak zorientowaliśmy się w momencie, kiedy weszliśmy do jednej z restauracji. Na ścianie wisiał tam telewizor. Zamarliśmy z wrażenia, kiedy zobaczyliśmy, co pokazują teraz w wiadomościach na całym świecie. „MAGIA ISTNIEJE!” taką wiadomość przekazywano wszędzie, w różnych językach. Wszystko to za sprawą jednego filmiku wrzucone do sieci. Owe video przedstawiało walką Artura i jego ojca. Lili i ja też na nim byliśmy. To dlatego wszyscy dookoła się na nas gapili. Nie minęło dużo czasu a znikąd pojawili się agenci rządowi. Była ich dziesiątka.
                - Idziecie z nami. – powiedział starszy mężczyzna, podczas gdy pozostali nas obezwładniali.
                - Czego od nas chcecie?! – wyrywał się Bazyl.
                - Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie… - burknął mężczyzna.
Zabrali nas do samochodu i wywieźli gdzieś na obrzeża miasta. Zaczęli nas przesłuchiwać, ale wszyscy zgodnie nie powiedzieliśmy im ani słowa. Po kilku godzinach zamknęli nas w pokoju jednego z okolicznych domów. Zakuli nas też w kajdanki. Pomieszczenie, w którym nas przetrzymywano wyglądało jak miejsce, w którym kogoś zamordowano.  Wszędzie było brudno, na ścianach była tylko stara, szara podarta tapeta. Na podłodze leżały połamane stoły i krzesła a jedyne okno było zabite deskami. Panował półmrok. Światło dostawało się tam tylko poprzez szparę u dołu drzwi. Po jakimś czasie ktoś wszedł do środka. Była to młoda agentka o krótkich blond włosach.
                - Siemka młodzieży! – powitała nas miłym głosem. – Szef kazał mi przekazać, żebyście jeszcze raz zastanowili się nad tym, co robicie.
                - Nic wam nie powiemy! – mruknęła Jua. – I tak wiecie zbyt dużo. Jeszcze skończy się to jak czterysta lat temu…
                - Tak trzymać – powiedziała cicho zamykając drzwi. – Nie mogą się niczego dowiedzieć!
                - Czemu tak mówisz? – zapytałem się podejrzliwie. – Nie zależy wam na tych informacjach? Jeśli nie jesteś jedną z nich to, kim jesteś?
                - No tak, zapomniałam się przedstawić.- zaśmiała się uroczo. - Nazywam się Anna Skowron i tak jak wy jestem czarodziejką.
                - To może nas stąd wypuścisz? – zaproponowała Lili.
                -Chciałabym, ale to wzbudziłoby tylko ich podejrzenia. – tłumaczyła. – W sumie dziwię się, że jeszcze nie spróbowaliście uciec. Przecież zwykłe kajdanki nie dadzą rady magii.
                - W sumie racja… - mruknął Bazyl.
                - Mimo, że nam pomagasz nie możemy ryzykować, żebyś poznała nasze zdolności. Wybacz.- powiedziałem pozbawiając ja mocy i przytomności.

Po tym jak ułożyłem ją bezpiecznie na ziemi, Lili zatrzymała czas. „Obudziliśmy” resztę. Mój najlepszy przyjaciel roztopił kajdany swoim smoczym oddechem. Wyłamaliśmy deski w oknie i uciekliśmy na zewnątrz. Była już noc. Dzięki gwiazdom wiedzieliśmy jak wrócić do domu. Lecąc na grzbiecie Bazyla, zastanawiałem się nad pewną rzeczą. Skąd ktoś miał nagranie wydarzeń z twierdzy Holmesów i jak znalazł się w Internecie? W dodatku od pewnego czasu zaczęła mnie boleć głowa. Ból narastał z każdą chwilą…


CIĄG DALSZY NASTĄPI...

niedziela, 22 listopada 2015

OGŁOSZENIE

Do wszystkich czytelników:
Zapraszam na mój fanpage na facebook'u:

Znajdziecie tam różne newsy dotyczące tego bloga i wiele więcej!

piątek, 20 listopada 2015

Rozdział 32 "Próba Zająca"

Rozdział 32 "Próba Zająca"
               Impreza rodziny Deserthare trwała w najlepsze. Indianie rozmawiali, tańczyli i opowiadali sobie wzajemnie różne historie. Jua też się w to włączyła. Opowiadała wszystkie swoje przygody, jakie przeżyła przed wiekami. Tymczasem bliźniaki i ja siedzieliśmy gdzieś w cieniu. Obserwując wszystko z pewnej odległości. Moi towarzysze mieli wtedy mniej entuzjazmu niż w czasie podróży. Ich zapał przepadł gdzieś w tym upale.
                Późnym popołudniem wszyscy zebrali się przy rozpalonym, ogromnym ogniskiem. Wyglądało to na jakąś specjalną, rodzinną tradycją. Wraz z Juą trzymaliśmy się trochę na uboczu. W pewnym momencie kobieta w czarnych, prostych włosach (zresztą jak większość członków tej rodziny) podeszła bliżej ognia i odwróciła się w stronę tłumu.
                - Chciałabym coś ogłosić! – odezwała się melodyjnym głosem. – Ja i Lucjan zamierzamy się pobrać!
                - Wspaniale mamo. – pogratulowała jej Lili. Nie wiedziałem wcześniej, że tamta kobieta to ich matka.
                - Gratulujemy, ale pora przejść do najważniejszej części. –przerwała jej szorstko najstarsza z rodu. – Pora wybrać śmiałka, który podda się próbie Zająca!

Po tych słowach płomienie zaczęły szaleć. Z paleniska wyleciały dwa skrawki papieru, lecz nikt ich tam nie wkładał. Powiedzieli mi, że to rodzaj jakiegoś zaklęcia. Wszyscy byli zdziwieni tym, że były dwa skrawki papieru, ponieważ zawsze i niezmiennie od wieków był tylko jeden wybraniec i na tej kartce zapisane jego było imię. Wiatr delikatnie prowadził je w stronę głowy rodziny. Staruszka chwyciła kawałki w rękę i przeczytała imiona wybranych w tym roku: „Lili” i „Bazyl”. Moi przyjaciele zostali wybrani, po raz pierwszy dwie osoby. przypadek, że to bliźnięta? A może nie?
 - Kto mógłby zdać próbę zająca jak nie nasz z... - próbowałem powiedzieć zajączek, ale Lili przerwała mi zakrywając usta.
- nie chcę żeby wiedzieli, kim jestem. -szepnęła groźnie. - Tak samo Bazyl nie ma ochoty mówić im o swojej klątwie.
Lili mówiła tak poważnie, że nie miałem odwagi się jej sprzeciwić. Widocznie mieli swoje powody. Bliźniaki stanęły tuż przed bramą cmentarza. Popatrzyli na siebie i weszli do środka. Gdy to zrobili cały cmentarz momentalnie został otoczony przez jakąś zielonkawą, magiczną kopułę. Nikt nie mógł wejść do środka. Czekając na przyjaciół zauważyłem, że rodzice tej dwójki są strasznie nerwowi.
                - Dlaczego państwo tak się denerwują? – zapytała w pewnym momencie Jua.
                - Dopiero od niedawna byliśmy rodziną w komplecie… - mówiła ze łzami w oczach. – a teraz… teraz to może się skończyć.
                - Co pani mówi? – zapytałem ożywiony.
                -No tak, wy nie wiecie. – powiedziała ocierając łzy. – Próba odbywa się raz do roku. Za każdym razem podchodzi do niej inny członek naszej rodziny. Co roku zadanie kończy się porażką, znajdujemy tylko ciało śmiałka. Teraz ich kolej… - wybuchła straszliwym płaczem.
                - Ale… to… koniec? - wymamrotała Jua. – Naprawdę tak ma się to skończyć? Najpierw Mikołaj… a teraz oni.
                - Nie mogę na to pozwolić!  ON nie wybaczyłby mi tego! – oświadczyłem kierując się w stronę bariery.
                - Nie! Vincent! Nie możesz jej złamać! – powstrzymywała mnie elfka. – Coś może im się stać.
Moja dziewczyna wytłumaczyła mi, czym jest ta bariera. Jest to powłoka oddzielająca od czasu. Wszystko, co się za nią znajduje ma tam zupełnie inne poczucie czasu. Jeśli bym zakłócił jej działanie Lili i Bazyl mogliby bardzo ucierpieć. Wiązało się to z różnicą czasu, jego biegu w przestrzeni. Po chwili mnie olśniło. Czas! Jasne! Mogę tam wejść bez problemu, jeśli zatrzymam czas! Tak właśnie zrobiłem. Naciskając kamień na bransolecie „uruchomiłem” moc należącą niegdyś do Mikołaja. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą elfkę a ta zaciągnęła za sobą rodziców bliźniąt. Niezbyt mi się to podobało, ale cóż… stało się. Weszliśmy na cmentarzysko i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Wszędzie włóczyły się żywe trupy, prawdopodobnie poprzedni śmiałkowie. Atakowali oni Bazylego i Lili. Bez chwili zawahania korzystając ze zdolności kuzyna uwięziłem wszystkie zombie w bryłach lodu. Lili obejrzała się wtedy szybko, jakby zupełnie zapomniała, ze posiadam teraz JEGO moce. Jej wzrok jeszcze mnie w tym przekonywał. Patrzyła na mnie tym samym wzrokiem… tym samym, jakim patrzyła kiedyś na NIEGO.  Nagle znikąd pojawił się jakiś duch.
                - To znowu ty! – powiedziała zdenerwowana dziewczyna. – Co teraz chcesz na nas nasłać?!
                - Nic. Oni po prostu pozbywają się tych, którzy nie są godni mojego dziedzictwa. – odpowiedział z powagą.
Przez chwilę patrzyliśmy na niego w milczeniu. Był to duch starego Indianina. Mimo tego, ze jest duchem i to duchem jakiegoś starca, wyglądał jakby właśnie był w szczytowej formie. Miał mięśnie, których pozazdrościć mógłby mu nawet mój dziadek. Poza tym miał długie siwe włosy i brodę tego samego koloru. Chwilę milczenia przerwała Jua, która krzyknęła ucieszona:
                - Hariś! To naprawdę ty? Ile to już lat minęło?
                - Jua? Więc wciąż jesteś wśród żywych. Miło mi cię znów widzieć po tych czterystu latach… - odpowiedział z uśmiechem.
                - To wy się znacie? – zapytał Bazyl.
                - Przecież już wam o nim mówiłam. To pierwszy zajączek wielkanocny. – mówiła jakby to było takie oczywiste. – Harś, o co chodzi z tym dziedzictwem?
                - Szukam wśród swoich potomków osoby, która jest jak słońce i deszcz, jak ja. – powiedział i zwrócił się do bliźniąt. – Musicie mi to udowodnić.
                - Tak zrobimy! – odrzekli równocześnie.
Lili skupiła się mocno i wywołała największą ulewę, jaką w życiu widziałem. Byliśmy cali mokrzy w ułamku sekundy.
                - Taki deszcz wystarczy? – powiedziała dumnie.
                - Jesteś niezwykła. Szalona jak burza i orzeźwiająca jak letni deszczyk. Dobra teraz czekam na słońce. – ucieszył się starzec.
                - Czymże jest słońce? – powiedział Bazyl. – To tylko kula ognia emitująca wiele światła.
Po chwili skupienia wytworzył w swoich dłoniach coś co przypominało małą gwiazdę.
                - Takie wystarczy?
                - No wiesz… słońce jest większe… - mruknął duch.
                - Jak chcesz… - odpowiedział przyjmując wyzwanie i wyrzucając kulę w górę.
Po chwili chłopak zmienił się w smoka i korzystając z tego, że był większy, zmienił rozmiar swojego „słońca”. Po chwili Bazyl zorientował się, że wszystkiemu przyglądali się jego rodzice.
                - Co… co to było? – wykrztusiła z siebie pani Deserthare.
                - Ee…  to… - chłopak nie wiedział co im odpowiedzieć.
                - To klątwa. – wytłumaczyła jego siostra. – Przez nią Bazyl stał się w połowie smokiem.
                - Jak prawdziwe słońce. – przerwał im „Zając”. – Dzieli się swoim ciepłem, ale jest też ogromnie niebezpieczny. Zdecydowałem. Jesteście godni. Od teraz niech zajączek będzie wybierany spośród waszych potomków.
                - wiedziałam, że im się uda. – Zadeklarowała Jua z entuzjazmem. – W końcu to oni byli brani pod uwagę przy ostatnim wyborze zająca. Jedno z nich wygrało.
                - Naprawdę? To tłumaczy obecność świętego Mikołaja. – zaśmiał się duch.
                - To nie jest święty Mikołaj… - mruknęła Lili ze łzami w oczach. – On go tylko zastępuje.
                - Wyczuwam wielki ból w twym sercu, lecz tego, którego szukasz, nie ma wśród zmarłych… - powiedział jakby próbując ją pocieszyć. – Mój mały zajączku, nie przestawaj w niego wierzyć.
                - Mówisz, że wciąż żyje? Jeśli tak przeszukam cały świat by go znaleźć! – oświadczyła pokazując wszystkim swe królicze uczy i puchaty ogonek.
                -Coś mi mówi, że to nie ten czas… Żegnajcie moi mili!- powiedział znikając.
W tej samej chwili bariera zniknęła. Czas również zaczął płynąć.             
Wszyscy byli wprost oszołomieni tym, że Lili jest zajączkiem i przeszli próbę. Rodzeństwo musiało im wszystko wyjaśnić.  Zajęło im to kilka godzin i musieliśmy zbierać się już do domu. Drogę powrotną odbyliśmy wraz z ojcem bliźniąt jego prywatnym odrzutowcem. Wszyscy byliśmy wykończeni i chcieliśmy trochę odpocząć.
                - Mam do ciebie prośbę. – powiedziała do mnie Lili, kiedy byliśmy w samolocie. – Nie używaj TYCH mocy w mojej obecności.
                - Jasne…- przystałem na jej prośbę.
                - Słyszeliście go, prawda? – zwróciła się do nas wszystkich. – Jeszcze jest nadzieja…

Odpowiedzieliśmy jej uśmiechem. Chcielibyśmy, żeby to, co powiedział duch było prawdą, lecz to zbyt niemożliwe nawet dla nas. Lili jednak wciąż żyła tą nadzieją i uśmiechała się od ucha do ucha. Wtedy oślepiało mnie odrobinę zachodzące słońce, ale wyraźnie widziałem spływające z jej uśmiechniętej twarzy łzy.


CIĄG DALSZY NASTĄPI...

sobota, 14 listopada 2015

Rozdział 31

                Mimo bolesnej straty musieliśmy żyć dalej. Nauka trwała dalej jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Dodatkowo musiałem spędzać więcej czasu na zajęciach żeby nauczyć się posługiwać mocą pozostawioną mi przez kuzyna. Naprawdę nie wiecie jak trudno jest posługiwać się mocą należącą do kogoś innego. On potrafił zamrozić dosłownie wszystko bez najmniejszego wysiłku. Natomiast ja miałem trudności z zamrożeniem choćby kropli wody. To takie denerwujące.
                Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem do swojego pokoju, czekali tam na mnie Jua, Lili i Bazyl. Miny bliźniaków wyglądały niezręcznie, jakby cos od nas chcieli. W końcu Lili przerwała tę głuchą ciszę:
                - Wiecie… W ten weekend jest spotkanie naszej rodziny…
                - i nasza mama prosiła nas byśmy przyprowadzili naszych znajomych. - dokończył niepewnie Bazyl.
                - Chcecie, żebym z wami pojechał? – zapytałem. – Jasne, nie ma sprawy. W końcu przyjaciołom się nie odmawia…
                - A ty, Jua? – dopytywała Lili.
                - Jasne, że z wami pojadę! – uśmiechnęła się. Trochę mnie to pocieszyło, ponieważ nie robiła tego od Tamtego Dnia. – Z przyjemnością poznam innych potomków Zająca!
                - Co? – zapytaliśmy nie wiedząc, o co jej chodziło.
                - A tak, zapomniałam wam o tym powiedzieć. Bazyl, Lili jesteście potomkami pierwszego zajączka wielkanocnego.
                - Czy to dlatego mnie wybrałaś? – zapytała niepewnie Lili.
                - Oczywiście, że nie… - zaśmiała się uroczo. – Wybrałam cię z innych powodów. Jesteś jedną z dwóch osób na świecie, które mają tak wielką obsesję na punkcie czekolady…
                - Chyba domyślam się, kto jest tą drugą.- wtrąciłem się spoglądając na mojego przyjaciela.
                - Najważniejszym powodem, dla którego cię wybrałam był twój poprzednik. – powiedziała poważnym głosem, takim, jakim zwykle mówi się o bliskich nam zmarłych. -  Jego ostatnim życzeniem przed śmiercią było to byś to właśnie ty kontynuowała jego dzieło.
                - James… - mruknęła. Po jej policzkach mimowolnie spływały łzy.
Po tej rozmowie dziewczyny wróciły do swoich pokoi. W tym czasie ja i Bazyl nie zamieniliśmy ani słowa. W ciszy położyliśmy się spać.
                W czsie weekendu udaliśmy się na wcześniej wspomniany zjazd. Bliźniaki były bardzo podekscytowane. Cały czas wiercili się po pociągu, którym jechaliśmy i pytali się nas „daleko jeszcze?”. Zachowywani się zupełnie jak dzieci. W tym czasie Jua wyglądała na nieobecną. Przez cała podróż nie odezwała się ani słowem. Patrzyła tylko przez okno jakby czegoś szukała. Wysiedliśmy pomiędzy stacjami, ponieważ nie było tam żadnej. Byliśmy po środku niczego. Jedynymi rzeczami, jakie można było zobaczyć były czerwonawe skały i piasek. W sumie nawet je było trudno ujrzeć przez rażące w oczy słońce. Kiedy przeszliśmy kilka kroków, naszym oczom ukazał się niewielki domek. Wokół niego było wiele stołów piknikowych, przy których zebrało się wielu ludzi. Większość z nich to byli Indianie. Dokładnie to oprócz mnie i Juy wyróżniała się tam jeszcze jedna osoba. Był to ojciec Bazylego i Lili – Lucjan Goldenflower. Był to średniego wzrostu brązowowłosy mężczyzna z niebywale jasną cerą. A może to przez to otoczenie? W każdym razie niezwykle wyróżniał się spośród innych.
Moją uwagę przykuło coś innego, coś, czego wcześniej nie zauważyłem. Był to stary, indiański cmentarz. Emanowało od niego silną magią. Będę musiał to sprawdzić…

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

piątek, 6 listopada 2015

Rozdział 30. Gorzkie łzy

Witam was wszystkich!
Przygotowałam dla Was kolejny, trzydziesty już rrozdział. Przyznam, że pisałam go trochę ze łzami w oczach. Dlaczego?
Przekonacie się sami. Proszę też was o liczne komentarze. Dzięki nim będę miała pewność, że to co piszę do kogoś trafia i nie jest wrzucane na marne.
życzę udaniej lektury.



                To znowu ja- Vincent. Cóż, teraz ja będę opowiadał tę historię, ponieważ Mikołaj… sami się przekonacie.  Zacznę od tego, co wydarzyło się po jesiennym balu.
                Po tym jak pocałowałem Juę, myślałem, że zginę. Ku mojemu zdziwieniu obudziłem się. Gdy otworzyłem oczy spostrzegłem moich przyjaciół patrzących na mnie z niepokojem. W ustach czułem dziwny posmak przesolonego szpinaku.
                - Co się stało? – zapytałem półprzytomny.
                -Wpakowałeś się w niezłe kłopoty panie Leg… - powiedziała niezbyt przyjaznym głosem pani dyrektor. – Zneutralizowałeś za dużo negatywnej energii, przez co twoje serce przestało poprawnie funkcjonować. Masz szczęście, że żyjesz. W porę sporządziliśmy lekarstwo.
                - Dziękuję. Dziękuję wam wszystkim. – mówiłem rozglądając się po sali. – Chwila… Gdzie jest Mikołaj?
                - Mikołaj… Mikołaj…- mówiła pod nosem Jua siedząca w kącie. Jej oczy były pełne przerażenia. – on nie wróci…
                - Nie wróci?! Niby skąd? – pytałem lekko zaniepokojony.
                - Mikołaj poszedł po składnik potrzebny do lekarstwa i do tej pory nie wrócił a od jakiegoś czasu ona powtarza to samo. – wytłumaczył mi Bazyl.
                - Jak mnie wyleczyliście bez tego składnika? – zapytałem.
                - Potrzebny składnik pojawił się z nikąd wraz z bransoletą na twojej ręce. – odparła pani dyrektor.
Spojrzałem na swoją lewą rękę i zobaczyłem na swoim nadgarstku drewnianą bransoletę. Miała ona wyrzeźbiony wzór płatków śniegu, a w jednym miejscu umieszczony był bezbarwny kryształ. Próbowałem zdjąć ją, żeby lepiej się jej przyjrzeć, lecz okazało się to niemożliwe. Wyglądało na to, że była chroniona jakimś zaklęciem. Przypadkowo nacisnąłem błyszczący kamień. Nagle poczułem ogromny chłód i zarazem wielką moc. Czułem już się kiedyś w ten sposób. Było to wtedy, gdy zamieniliśmy się ciałami. Wszyscy byli we mnie wpatrzeni. Po ich minach domyśliłem się, o co może chodzić.
                - Vinci, twoje włosy… - wydusił z siebie Arti.
                - Nagle zrobiły się białe? – powiedziałem z niepokojem. Po ich reakcji zrozumiałem, że mam rację. – Jua, co miałaś na myśli mówiąc, że Mikołaj nie wróci?
                - Kiedy siedziałam w kuli, nauczyłam się wyczuwać wszystkich żyjących na Ziemi. – zaczęła opowiadać. – Chwilę przed pojawieniem się bransolety przestałam go czuć. Może to oznaczać tylko jedno. Mikołaj nie żyje.
                - Nie… to niemożliwe! – wykrzyknąłem ze łzami w oczach.  – To wszystko moja wina!
Wielu z nas płakało. Nie mogliśmy uwierzyć w śmierć naszego przyjaciela. Mieliśmy nadzieję, że elfka się pomyliła. Lili, Arti, Bazyl i ja poszliśmy wraz z panią Torro na Górę Prawdy sprawdzić, co się stało. Na miejscu spotkaliśmy dżina, który wytłumaczył nam, że mój kuzyn próbując zdobyć kwiaty na moje lekarstwo spadł z samego szczytu góry. Nikt nie byłby w stanie przeżyć takiego upadku. Arti i Bazyl porozglądali się trochę z powietrza. Niestety nie znaleźli nic nawet jego… ciała. Dżin powiedział mi, że Mikołaj chciał abym dostał jego moc, gdyby coś poszło nie tak. Oznaczało to, że będę usiał go zastąpić w roli świętego Mikołaja.
                Pogoda tego dnia była nadzwyczaj słoneczna, jakby chciała nas pocieszyć. Nie miało to żadnego sensu. Nic nie było w stanie złagodzić nam tego bólu. Mimo, ze był moim kuzynem, traktowałem go jak brata. Po moich policzkach znów popłynęły gorzkie łzy…

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

wtorek, 3 listopada 2015

Rozdział 29

Rozdział 29
Trwał jesienny bal. Dokładnie był to już ranek następnego dnia. Terror tamtej nocy trwał tak długo, że nie zwróciliśmy na to uwagi. Promienie słońca zaczęły wpadać przez okno hali sportowej. Natomiast przez przeciwległe okno ujrzałem zachodzący księżyc w pełni. W tamtym momencie były w jednej linii jakby patrzyły sobie w oczy. „ Gdy słońce i księżyc spojrzą sobie w oczy, zatrute mrokiem serce zostanie oczyszczone pocałunkiem prawdziwej miłości…” przypomniałem sobie te słowa. Od razu wiedziałem, co stanie się za chwilę. Próbowałem go zatrzymać, lecz było już za późno.
Pocałował ją… Naprawdę to zrobił, mimo że wiedział, co się później stanie. Z jej oczu w kolorze śliwek zaczęły spływać łzy. Równocześnie zostało uwolnione coś na kształt ogromnej fali magicznej. Poczułem wtedy jakby wszystkie moje rany zagoiły się w ułamku sekundy. Paradoksalnie siostry Jui były zupełnie bezsilne. Wręcz zaczęły się jakby roztapiać, po czym została z nich tylko mokra plama. Kiedy elfica puściła Vincenta z uścisku, padł bezwładnie na ziemię. Natychmiast do niego podbiegłem. Miałem nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. Był nieprzytomny, ale wciąż żył resztkami swoich sił. Arti wytłumaczył wszystkim, że Vinci to przewidział. Byli na nas trochę wściekli za to, że nic im nie powiedzieliśmy, lecz najważniejsze było wtedy jego życie. Pani dyrektor powiedziała nam, że do uratowania mojego kuzyna potrzebne są dwie rzeczy: łzy elfa, których mieliśmy wtedy pod dostatkiem, gdyż Jua płakała już od dobrych kilku minut. Drugą rzeczą potrzebną do „leku” były kwiaty Doqus, które rosną tylko w jednym miejscu na świecie – Górze Prawdy. Te słowa wzbudziły lęk wśród wszystkich tam obecnych, lecz nie wiedziałem dlaczego. Nie mogłem wtedy powstrzymać swoich łez. Istniała jeszcze nadzieja.  Była niewielka, jednak trzymałem się jej z całych sił. Natychmiast ruszyłem zdobyć tę rzadką roślinę. Nie mam pojęcia czy to był tylko zwykły zbieg okoliczności, ale na górę prowadziła prosta oznakowana droga. Dlaczego wszyscy się jej lękają? Nie wiedziałem. W pewnym momencie na ścieżce stanął pewien mężczyzna. Ubrany był wyłącznie w turban i spodnie. Miał ciemną karnację i długą czarną brodę. Wyglądało jakby się mnie spodziewał.
- Czarodzieju, jesteś pewien, że chcesz iść dalej? – odparł groźnie.
- Tak. – odpowiedziałem z największym przekonaniem. – Na szczycie tej góry jest to, czego potrzebuję.
- Musisz być niewiarygodnie odważny albo niewiarygodnie głupi… - zaśmiał się. – Muszę cię jednak ostrzec. Jeśli pójdziesz choćby krok naprzód, zostanie ci odebrana moc i możesz ją odzyskać tylko, kiedy przejdziesz moje próby. Inaczej stracisz ją bezpowrotnie.
- Na pewno przejdę te próby! Muszę to zrobić! – okazałem swoją wolę walki. – Jednak, jeśli nie udałoby mi się, mogę mieć do ciebie dwie prośby?
- Tak. W końcu jestem dżinem. – uśmiechnął się.- Dawno nikt nie miał do mnie życzeń. Co takiego byś chciał? Spełnię je tylko w wypadku, w którym nie podołasz zadaniom.
- Mógłbyś uratować życie mojego kuzyna i oddać mu moją moc? To jedyne, czego chciałbym w wypadku klęski.
-Jak chcesz… - powiedział, po czym zniknął.
Ruszyłem przed siebie. Dżin miał rację. Po pierwszym kroku poczułem, że cała magia zniknęła. Moje włosy znów przybrały kruczoczarną barwę. Nie czułem się tak od bardzo dawna. W moim sercu obudziła się pewna nostalgia za swoim dawnym, zwyczajnym życiem. Odrobinę za tym tęskniłem, a w szczególności za ojcem. Jakby na zawołanie pojawił się dżin, który pokazał mi wizję świata, w którym mój ojciec wciąż żyje.
                - Jeśli teraz zawrócisz, sprawię, żeby twój ukochany ojciec powrócił do życia… - przekonywał mnie.
                - Nie mogę tego zrobić! – oznajmiłem. – Jeśli teraz bym się poddał nie mógłbym mu spojrzeć w oczy. Poza tym… jeszcze mu nie wybaczyłem
                - To twoja decyzja… - Powiedział z uśmiechem, kiedy ponownie rozpływał się w powietrzu.
Ruszyłem w dalszą drogę. Byłem już tak wysoko, że ziemię pokrywał już śnieg. Przywykłem już do mrozu, więc nie robiło to na mnie większego wrażenia. Kiedy dostrzegłem już szczyt drogę znów zagrodził mi strażnik tej góry.  Tym razem zaproponował mi ogromną sławę i bogactwo. Jednak, czym byłyby one ze świadomości przegranej z jakimś dżinem? Niczym…, więc kolejny raz mu odmówiłem. Będąc już na szczycie zauważyłem kwiaty rosnące wokół jednej ze skał. Domyśliłem się, ze to właśnie ich szukałem, lecz została przede mną jeszcze jedna próba.
                - Jeśli teraz się poddasz, sprawię, iż nigdy niemiałbyś swoich mocy i żył jak zwyczajny nastolatek. Czyż nie tego pragniesz? Cały świat zmieniłby się tak jakbyś nigdy jej nie miał. Oczywiście zapomnisz o istnieniu magii i wszystkim, co z tym związane. – powiedział próbując mnie złamać.
Ta propozycja brzmiała bardzo kusząco. Naprawdę zamachałem się czy jej nie przyjąć. Decyzja była bardzo trudna, więc zastanowiłem się i odpowiedziałem:
                - Muszę odmówić. Świat by tego nie przeżył.  Naprawdę tęsknię za normalnością, ale za nic nie oddałbym czasu spędzonego z moimi przyjaciółmi w szkole. Dowiedziałem się naprawdę dużo o świecie, o mojej rodzinie a nawet o mnie samym. Poza tym jak miałbym się poddać widząc już cel mojej wędrówki.
                - Jesteś tego pewien? – odrzekł lekko zawiedziony. – Proszę, eliksir jest twój…
                - Jaki eliksir? – zapytałem. – Przyszedłem tu po tamte kwiaty.
Dżin powiedział mi, że gdybym powiedział mu to wcześniej, nie musiałbym przechodzić tych prób. One były po to, żeby eliksir zapomnienia nie trafił w niepowołane ręce.  Specyfik ten znajdował się na tej samej skale, pod którą rosły kwiaty. Nie potrzebowałem go, więc zająłem się zrywaniem kwiatów.

     Nagle zaczął wiać niesamowicie silny wiatr. Porwał mi z rąk wszystkie rośliny. Pobiegłem, próbując je złapać. Nagle oberwałem czymś w głowę…

CIĄG DALSZY NASTĄPI...
Uczę się rysować :)
Pocałunek Vincenta i Jui 
  (tak wiem, zapomniałam o uszach)
         


poniedziałek, 2 listopada 2015

Moment zguby

Hejka! :P
Kolejna część opowiadania : )  Zbliżamy się do mojej ulubionej części. Jak się zakończy ta historia?

Tego przekonacie się niebawem.

Dzisiaj trochę krótkie, ale to dla lepszego efektu. musicie być cierpliwi.


                Nadszedł listopad, dni zrobiły się chłodne i ponure. Tak samo nasze nastroje. Szykowaliśmy się do walki z wrogiem zupełnie innym niż wszyscy. W międzyczasie Vinci zrobił najgłupszą rzecz, jakiej mógłby się podjąć w swojej sytuacji. Otóż zaczął spotykać się z Juą! Jak tak dalej pójdzie pocałuje ją i… sami wiecie.
 Dobra wróćmy do tego, co wydarzyło się w listopadzie. Jua zebrała wszystkich swoich „wybrańców” w parku za szkołą. Spośród naszej dziewiątki wszyscy dobrze się znaliśmy oprócz dziewczyny o imieniu Sara. Na pierwszy rzut oka wydawała się być spokojną, lecz chłodną młoda damą. Była ona szczupłą wróżką z krótkimi, blond włosami i niebieskimi pasemkami. Miała piwne oczy i jasną karnację.  Po bliższym poznaniu okazało się, że wcale nie jest taka, na jaką wygląda. Ma bardzo wyrazisty, żywiołowy charakter i często próbuje za wszelką cenę postawić na swoim. W ten oto sposób nasza gromadka była już w komplecie: Wampirzyca, wilkołak ( będący jednocześnie alicornem), wróżka, elfka, Yeti, Wielka Stopa, zajączek wielkanocny, smok, potwór z Loch Ness i Chupacabra. Czego chcieć więcej? Spokoju. Od pewnego czasu pomiędzy Pablem a Amandą zaczęło się psuć. Widocznie nie byli sobie pisani. Sytuację tę szybko wykorzystała Sara, odbijając Szkotce chłopaka. Widać było też, że pomiędzy rudowłosą dziewczyną a Bazylem coś zaiskrzyło. Wszystko to na niedługo przed jesiennym balem drugoklasistów. Przeddzień imprezy mój kuzyn poszedł odwiedzić znajomych z dawnej szkoły. W ślad za nim poszła jego ukochana. Śledząc do widziała jak przytula on swoją przyjaciółkę z dzieciństwa Marię Hill. Fioletowooka nie wiedząc o tym, kim ona jest poczuła się ogromnie zazdrosna. Wyczuła za swoimi plecami czyjąś obecność. Pojawiły się z nikąd. Jej siostry.
- Widzisz? On cię nie kocha…- odrzekła Rossetia. – Wykorzysta cię przy najbliższej okazji.
- Wcale nie! On nie jest taki! – zaprzeczała Jua.
- Spójrz prawdzie w oczy! – przekonywała ją siostra. – On boi się cię pocałować! I jeszcze obściskuje się z inną.

Dziewczyna zaczęła płakać nad swoim losem. Nie mogła temu zaprzeczyć. Na dodatek wpływ ciemne moce jej starszych sióstr miały na nią zły wpływ. Jej dotychczas jasne serce zalewało się mrokiem, starało się zimne jak lód. Tamtego dnia do nas nie wróciła. Nie mieliśmy pojęcia, co się z nią dzieje, ogromnie się zamartwialiśmy. Spotkaliśmy się następnego wieczoru. Podczas balu. Trzy elfice połączyły swe siły. Wtedy nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Szczególnie zrozpaczony był Vinci wciąż nią zauroczony. Próbowaliśmy stawiać im opór, lecz wszelkie próby kończyły się fiaskiem. Zostaliśmy przez nie dosłownie zmiażdżeni. Zarówno uczniowie jak i nauczyciele leżeli ranni na podłodze. Nagle zobaczyłem, że Vincent podnosi się resztkami sił i wszystkim, co mu jeszcze pozostało chwycił się najmłodszej z sióstr. Objął ją mocno….

CIĄG DALSZY NASTĄPI... 
Copyright © 2016 Opowieści Kattys , Blogger